Image default
Historia regionu Osówek

Krasonie, Osówek, czas wojny, okupacji, życia i śmierci (5) – wspomnienia Jana Aleksaka

Z zapisków ojca wybrał i przygotował do publikacji Czesław Aleksak

Przedmowa

Przedstawiam wybrane przeze mnie, niektóre fragmenty z historii życia mojego ojca, zapisanej przez niego odręcznie. Urodził się w 1918 roku w Niemczech, jako dziecko polskich gastarbeiterów w czasie gdy jeszcze trwała I-sza Wojna Światowa, a rodzice jako Polacy, byli jeszcze na prawach jeńców wojennych. Po zakończeniu wojny, wrócili wszyscy do odrodzonej po zaborach Ojczyzny. Po wielu niepowodzeniach i tułaniach za pracą w majątkach ziemskich, rolnych i leśnych, w końcu przy znacznym wspomożeniu dziadka spod Radomia ze strony matki Jana, w grudniu 1926 roku osiedli w przysiółku Krasonie, obok Kalennego w gminie Modliborzyce, na zakupionej niewielkiej posiadłości rolnej bez zabudowań, z wyjątkiem niewielkiej obory, którą potem tak przedzielono, żeby połowa służyła celom mieszkalnym. Odtąd życie mojego ojca jest związane ściśle z dwoma miejscami: dorastanie i mieszkanie do stycznia 1943 roku na Krasoniach a potem zamieszkanie w Osówku, gmina Potok Wielki, w związku z zawarciem małżeństwa z Marianną, córką Błażeja Rapy, zabitego przez Niemców w masowej egzekucji mieszkańców Osówka 29 września 1942 roku.

Moją intencją,  odnośnie tego zbioru wybranych fragmentów autorskich wspomnień mojego ojca,   z dołożonymi czasem teraz w nawiasach moimi wyjaśnieniami albo komentarzami, jest zachowanie wątku historycznego i dokumentalnego, żeby ewentualnie w przyszłości wnuki, prawnuki czy następne pokolenia dziadka Jana, mogły łatwiej sięgać do korzeni rodzinnych. Głównie dla nich postanowiłem to ujawnić. W tym opracowaniu skupiłem się przede wszystkim na wątku związanym z historią wojny i powojnia, z zaistniałymi wtedy wydarzeniami rodzinnymi i emocjami. Starałem się zachować tę formę w jakiej historię notował mój ojciec, któremu wdzięczny jestem, że dokonał tego cennego zapisu. Styczeń to był miesiąc jego narodzin, aktu małżeńskiego a także śmierci, stąd okazja do tej publikacji. Mam nadzieję, że uda się mi jeszcze kiedyś osobno ująć całość historii rodzinnej, zapisanej przez mojego ojca, jako element historii miejsca, obyczajów i tradycji, ku pożytkowi rodzinnemu i społecznemu.

20 stycznia 2022 roku
Czesław Aleksak


Część 5

Pobyt w obozach karnych: Kraśnik Fabryczny, Zwierzyniec

Żandarmeria od razu zastosowała rygor – umieścili nas w stodole, gdzie nie wolno było rozmawiać,  a wkoło stodoły były ustawione karabiny maszynowe. Po pewnym czasie wyprowadzili nas ze stodoły, żeby z biciem i krzykiem pędzić do wsi Domostawa.  Zaczął padać ulewny deszcz z silnym wiatrem, i gdy żony niektórych mężczyzn przyszły i chciały podać mężom chleba na drogę, to Niemcy by je odstraszyć strzelali, że kobiety z piskiem odeszły, zostawiając mężów bez kawałka chleba. Gdy doprowadzili nas do Domostawy, byliśmy już wszyscy przemoknięci, że suchej nitki na nas nie było, zaś deszcz nadal ulewny padał, a my musieliśmy stać pod gołym niebem, póki nie przyjechały po nas samochody. 

Następnie samochodami przewieźli nas do stacji kolejowej Szastarka, gdzie mieliśmy czekać aż dowiozą (ludzi) na cały transport. Czekaliśmy całą dobę – jak ktoś chleba nie miał to (był) o głodzie. Początkowo gdy przyszła jakaś kobieta, co chciała mężowi podać chleba na drogę, to (Niemcy) pozwolili jej odszukać męża i podać chleb, później jednak już nie pozwalali. 

I tak dnia drugiego z rana, szwagierka Piskorowska szukała męża, czyli mojego szwagra, lecz nie mogła go znaleźć. Kiedy znalazła mnie, to ten chleb co miała dać szwagrowi, zostawiła mnie z prośbą żebym mu oddał gdy go spotkam – jeśli nie spotkam, to mam wziąć dla siebie. Od tej chwili upłynęło może z dwie godziny, gdy z wagonu na końcu pociągu zobaczyłem Marysię, Czesię Rapównę i Franciszkę Piotrowską – coś mówiły do Niemców co pilnowali tego pociągu, ale ci kręcili głowami i nie zezwolili widzieć się z nami, żeby podać chleb.

Trudno dziś sobie wyobrazić, jakie to było przykre, że człowiek który żadnego przestępstwa nie popełnił, musi siedzieć w bydlęcym wagonie o głodzie, widzi swoją żonę, co przeszła pieszo ponad dwadzieścia kilometrów, niosła ten skromny kawałek chleba i teraz nie może go podać mężowi, zobaczyć i rozmówić się z nim choćby dwoma słowami jakiegoś pożegnania. 

Wybiegnę tu w przyszłość i ujawnię, że dla mnie los okazał się łaskawszy niż dla innych – po kilku tygodniach wróciłem szczęśliwie do domu, zaś będący ze mną w tym samym wagonie Piotrowski Adolf, którego żona (szukała) była razem z moją Marysią, też nie mógł się z nią zobaczyć i już się więcej nie zobaczył, bo został zabrany do Niemiec i po kilku miesiącach przyszła wiadomość, że zginął od bomby.

Całą dobę siedzieliśmy czekając w tym bydlęcym wagonie, gdy wreszcie pociąg ruszył z miejsca w kierunku Lublina. W Kraśniku pociąg skręcił z trasy w bok i niektórzy rozpoznali, że jedziemy na Budzyń, dzisiejszy Kraśnik Fabryczny. Dojechaliśmy na miejsce już po zachodzie słońca, lecz jeszcze było względnie widno, a Niemcy czekali na nas z półtorametrowymi kijami brzozowymi. Gdy otworzono wagony, to trzeba było wielkiej zdolności czy sprawności, żeby uniknąć razów od kija –  bili każdego kto był najbliżej, kogo popadło. Wpędzili nas do takiej ogromnej sali (hali), gdzie było nas ponad 5000 więźniów – trzeba było spać lub siedzieć na cementowej (betonowej) podłodze (posadzce), wszyscy obliczeni (skupieni) setkami obok siebie i jeszcze było dosyć miejsca.

Osobno na tej posadzce leżeli zwróceni twarzą do ziemi jacyś ludzie mocno podejrzani według Niemców – nie wolno było tam podejść, ani powiedzieć do nich słowa. Dla Niemców byli to “bandyci”, a dla nas ludzie co mieli to nieszczęście popaść w podejrzenie, jakoby pomagali partyzantom, czy brali w czymś takim udział, że teraz grozi im zagłada, i to być może zupełnie niewinnie.

My, reszta sali, byliśmy trochę lepiej traktowani, bo można było rozmawiać, choć nie za głośno, pójść do innych (zgrupowanych) “setek” i rozmawiać ze znajomymi. W ten sposób znalazłem szwagra Piskorowskiego, któremu oddałem chleb podany przez szwagierkę, znalazłem też drugiego mojego szwagra, Jana Rapę z Dąbrowy Łysakowskiej.  Zszedłem się też z moim ojcem i bratem, znalazłem wielu znajomych i dawnych kolegów. Żywienie nas było marne, ale jakoś można było przeżyć, również dzięki temu, że kobiety, zwłaszcza żony, przynosiły chleb – choć na widzenia zgody nie było to przyniesiony chleb był dzielony na wszystkich więźniów. 

Pod koniec pobytu zaczęły nam dokuczać wszy, których (z oczywistych przyczyn) namnożyło się mnóstwo. Ciężkie życie było tu dla mnie – nie mogłem nocami spać, a we dnie też nie dało się z uwagi na tak wielkie zgromadzenie ludzi. W te bezsenne noce znów dużo myślałem o Marysi. Jak ona tam sobie radę daje – łąka niedokoszona, żniwa blisko, ona w ciąży, sama musi się męczyć i wszystko na jej głowie.  A jeszcze czy Niemcy jakichś represji nie urządzili, gdy ja tu bezczynnie czas tracę nie mogąc jej pomóc. W dodatku przez to leżenie na betonie, pojawiły się mi wrzody na nogach, jako wynik przeziębienia tych nóg, przy pracy w lesie, w czasie zimy w drewniakach.

Te wrzody na nogach wyszły mi na dobre, bo w dniu 22 lipca 1943 roku Niemcy zrobili taką komisję -przesłuchanie (kwalifikację) i kto był zdrowy, zdolny do pracy, przeznaczono go na wywóz do Niemiec, kto chory albo stary to był przydzielany do osobnego kąta, zaś podejrzanych zabierano do innej sali. Kiedy ja stanąłem przed komisją z tymi wrzodami na nogach, badanie (osłuchowe) klatki piersiowej wykazywało zdrowie, ale pytali co mi jest w te nogi – powiedziałem że nie wiem, i mam tak już od kilku lat, że co jeden wrzód się zagoi, to zrobi się następny w innym miejscu, że chodzić nie mogę, bo mnie nogi bolą. Lekarze przez chwilę popatrzyli na mnie, wreszcie jeden machnął pogardliwie ołówkiem i napisał kategorię “U” – nie wiedziałem co oznaczała, lecz już poszedłem się ubierać. Gdy już się ubrałem, poszedłem do Niemca, który według przyznanej i wypisanej kategorii kierował gdzie trzeba. Gdy spojrzał na moją kartkę, kazał mi iść do kąta gdzie byli ludzie starzy lub jacyś inwalidzi. W tej grupie był już mój ojciec, kilku znajomych i sąsiadów. Natomiast brat mój został skierowany do Niemiec, i tego samego dnia go wywieźli.  Następnego dnia wywieźli resztę więźniów, co byli przeznaczeni do pracy w Niemczech i w czasie tego wywozu, o mało nie popełniłem błędu. W czasie gdy tych zdolnych do pracy wywozili, my uznani za niezdolnych, prowadziliśmy dyskusję, co z nami zrobią.  Jedni mówili że nas puszczą do domów. Inni mówili nawet, że pójdziemy na mydło.  Niby był to żart, ale mogło przecież tak być, że wyślą nas na zagładę.  Ja wystraszyłem się tego “mydła” i gdy mieli wywozić tych zdolnych do Niemiec, to zamieszałem się między nich, żeby też jechać – byłem młody i liczyłem, że się to uda. Ale w ostatnim momencie żołnierz co nas prowadził zażądał pokazania kart – zobaczywszy moją, rozkazał mi iść do tego kąta z chorymi. Już nie miałem wyjścia i musiałem posłuchać, ale strach przed “mydłem” pozostał. Już prawie zgodziłem się z myślą, że tu nic więcej zrobić nie mogę, bo nie mam wpływu na los, który mi przypadł.

Następnie Niemcy wywozili gdzieś tych powiązanych drutem czy liną, których uznali za podejrzanych (niebezpiecznych), w których było moich trzech kolegów z kawalerstwa – byli to: Sakowski Franciszek z Ciechocina, Budkowscy Stefan i Stach, oraz jeden znajomy Pelc Jan z Malińca.  Po kilku miesiącach wrócili do domów Sakowski Franciszek i Budkowski Stefan, zaś Budkowski Stach i Pelc Jan już nie wrócili. Często przypomina się mi ten moment, jak Niemcy wyprowadzali tych powiązanych drutem więźniów, wśród których był Budkowski Stach – gdy spojrzał na nas i zobaczył mnie, to kiwnął głową i poruszył ustami. Choć nie słyszałem głosu, to jednak zrozumiałem, że to jest jego pożegnanie i już go więcej nie widziałem. Tę chwilę dziś jeszcze widzę, jak wychodzi związany i kiwa głową – nigdy tego nie zapomnę.

Gdy już wywieźli tych wszystkich zdrowych, zostało nas około 600 osób i każdy myślał na swój sposób, co z nami zrobią. Jedni że nas puszczą do domu, drudzy, że to na “mydło”. W takich domysłach trwaliśmy dwa dni. A wydawały się te dni bardzo długie. Już pieściłem tę iskierkę nadziei, że przyjdzie komendant obozu i powie upragnione słowa – jesteście wolni, możecie iść do domu – każdy, choćby na czterech kończynach, szedłby natychmiast i radością, bo przecież tam na każdego w domu czeka z utęsknieniem rodzina. Niejednemu, gdy na godzinę czy dwie, zasnął, przyśniło się, że jest w domu, albo w drodze do domu. Gdy się obudził, opowiadał swój sen koledze przy którym spał, i tak sobie wzajemnie snami wróżyli nieraz, co to może wróżyć, lub co oznacza, albo czy się sprawdzi.

Ja z moim ojcem mieliśmy nadzieję, że nas puszczą do domu i jednej nocy śniło się ojcu, że był w domu, widział się z matką, a wszystko w domu było takie ładne i w pełni zadowolenia. I mówi mi wtedy, że na pewno będzie trudno dostać się nam do domu, bo uważa, że sen wróży pokazując sytuacje odwrotnie.  I o dziwo! Sen się szybko sprawdził, bo gdzieś za godzinę przychodzi komendant obozu i mówi, że już w krótkim czasie zostaniemy przewiezieni do Zamościa, do większych lagrów, i spodziewa się, że będzie nam tam lepiej.  Te słowa, zamiast nas ucieszyć to zasmuciły. Będziemy jednak dalej od domu i nadzieja na powrót doń stracona, a wiadomo też, że gdzie więcej ludzi w obozie, to warunki są trudniejsze.

Wkrótce po tym komunikacie komendanta, przed tym odjazdem, otrzymaliśmy po bochenku chleba (choć niektórym dano chleb już zapleśniały) i obiadową zupę. Przed wyjazdem wziąłem ze sobą w tę “podróż” przezornie zapas 2 litrów wody, bo pamiętałem jak nas wieźli z Szastarki, że bardzo cierpieliśmy na brak wody, gdy ten nasz wagon bydlęcy zamknęli a w nim otwory szczelnie zabite.

Około godziny trzeciej (piętnastej) po południu w dniu 24 lipca 1943 roku podjechał pociąg w pobliże naszego obozu. Wtedy Niemcy z kijami, szybko zapędzali nas do wagonów tego pociągu, nikomu kijów nie żałując. W takim pośpiechu każdy biegł do wagonu najbliższego, żeby jak najmniej tych razów kijami otrzymać. No i ja wraz z innymi nie popadłem w dobry wagon, bo po lakmusie i wcale nie wyczyszczonym. Na ścianach i podłodze wagonu, pozostały resztki lakmusu i pod wpływem dotknięcia, unosił się ten pył niebieski w powietrze, którym trzeba było oddychać. A gdy dotknął ktoś ściany, to odzież robiła się niebieska i trzeba było unikać poruszania się, bo z pył z odzieży unosił się w powietrze i robiło się duszno. Drzwi wagonu były zamknięte, przewiewu żadnego nie było a wpędzili nas tylu, że nie mogli jednocześnie wszyscy stać albo siedzieć. Jedni więc stali a drudzy siedzieli, zmieniając się co pewien czas, bo niektórym sił brakowało żeby stać. Gdyby wypadło takim wagonem, z tyloma ludźmi, przez tydzień jechać, to nie wiem czy jeden człowiek dojechałby żywy. W takiej ciżbie, w warunkach duszności i do tego w lipcu kiedy gorąco, zaraz pragnienie dało znać o sobie. Mało kto wziął wodę ze sobą, nie spodziewając się że będzie tak bardzo potrzebna. A był w tym wagonie mężczyzna z Zaklikowa, co będąc głodnym zjadł chleba spleśniałego, po którym dostał silnych bólów brzucha i wołał wody wniebogłosy. Ja, widząc że tej wody nikt mu nie podaje, podałem mu swojej wody, pierwszą (litrową) butelkę. Wypił i po pewnym czasie znowu, powtórnie wołał wody, więc dałem mu resztę lecz bóle i tak go nie opuściły. Gdy byliśmy już na miejscu w Zwierzyńcu, to umarł następnego dnia.

Widząc w jakich warunkach nas wiozą Niemcy, umówiliśmy się, ja i moi koledzy więźniowie: Sołtys Władysław i Czerwonka Mateusz ze wsi Gielnia, oraz Chodara Jan z Majdanu Łysakowskiego, że gdy nastanie noc to w czasie jazdy wybijemy drzwi albo okno, po czym wyskoczymy z pociągu. Za nami może wyskoczyć kto będzie chciał, bo uważamy że jedziemy wszyscy i tak na stracenie. 

Nasze zamysły nie doszły do skutku, bo za dnia dowieźli nas do Lublina, gdzie wagony stały przez całą noc a wkoło pilnowała nas uzbrojona warta. Bardzo nam było duszno i niektórzy byli bliscy zemdlenia. Jednak w czasie jazdy przez szpary, wchodziło trochę świeżego powietrza, więcej niż na postoju. Na drugi dzień około godziny 9-tej ruszyliśmy w dalszą drogę. A ta droga nas nie cieszyła – oddalała nas od domów i każdy był pewien, że jedziemy na cierpienia i zagładę.  W domu kobiety i dzieci, każdej godziny wyglądające naszego powrotu i pomocy, co w tych ciężkich warunkach wojny była potrzebna.

Podczas jazdy stale trapiła mnie myśl o losie Marysi. W przeciągu roku została sierotą, jeśli ze mną się coś stanie (a można się spodziewać najgorszego), zostanie wdową osiemnastoletnią i do tego w ciąży. A tu sianokosy jeszcze nieskończone i czas żniwny.

Pociąg jechał pomału lecz około południa dojechaliśmy, nie do Zamościa jak nam przedtem powiedziano, a do Zwierzyńca. I gdy tylko pociąg stanął, otworzyli drzwi i padł rozkaz by szybko wychodzić. Kto nie mógł to został zbity bykowcem, następnie ustawili nas w piątki i z biciem, z hałasem, pędzili nas od stacji kolejowej przez miasto do obozu za drutami, gdzie stało kilkadziesiąt baraków z desek i było pełno ludzi.

Należy się mi nie zapomnieć nigdy i mieć wdzięczność dla ludności miasta Zwierzyńca, ponieważ gdy Niemcy nas z biciem i krzykiem pędzili przez miasto, to ludzie z tego miasta stali przy ulicy i rzucali na nas chlebem, bardzo często smarowanym masłem, niektórzy papierosami lub machorką. Widać było u tych ludzi współczucie dla nas. A i widok z nas był żałosny, gdy byliśmy niebiescy od tego lakmusu, co był na podłodze i ścianach, oraz fruwał w powietrzu, wewnątrz wagonów.

Gdy doprowadzili nas już do obozu, otworzyli bramy i weszliśmy na plac, gdzie urządzane były zbiórki, zaraz podeszli do nas tutejsi więźniowie z prośbą o chleb.  Myśleli, że my dopiero co aresztowani i mamy chleba pod dostatkiem. Ci ludzie przebywali już tu kilka miesięcy i wyglądali naprawdę mizernie. Wysiedleni z całymi rodzinami z których młodzież i zdrowych mężczyzn wywieziono do Niemiec, a słabych i chorych, kobiety i dzieci, tu pozostawiono w obozie i (zapewne żeby) stopniowo wymierali.

Strasznie smutny obraz – patrzeć na tych ludzi a szczególnie dzieci, których twarz mówiła, że są głodne i skazane na powolną śmierć głodową. Widać też było, że inni z koszulą w ręce, zrzucali wszy na ziemię, i gdy się dobrze wpatrzyć to można było zauważyć, jak te wszy łażą po ziemi. 

Nie było żadnej opieki lekarskiej. Kto był chory, to leżał w baraku czy przed barakiem, aż umarł. A później przychodził taki wózek na trzy koła i zabierał gdzieś te zwłoki.

Wszystkie choroby i śmierć, co zbierała obfite żniwo, pochodziły z głodu, bo dostawaliśmy 70 gramów chleba, pół litra lury, co miała być kawą (zbożową) rano, na obiad pół litra zupy, w której było szczęście dla tego, co znalazł w niej jednego kartofla, i na kolację znów 70 gramów chleba i pół litra lury, zwanej kawą.

Śniadania było trudno doczekać się – zdarzało się że było o godzinie 9-tej, bo tak trudno było na tyle ludzi zorganizować punktualne, jednoczesne wydanie. I gdy ktoś otrzymał już to śniadanie, to zjadł jak przysłowiową muchę pies – chciało się po prostu jeść nadal i znów trzeba było czekać, przez te jakby nieskończenie długie godziny.

Można stwierdzić, że w tym obozie myślało się tylko o jedzeniu. Głód nam dokuczał najbardziej, bo czas był letni i ciepły, spanie na podłodze z desek, że choć przykrycia nie było, to jednak było ciepło. Dokuczliwe były wszy, szczególnie nocą – czasem trzeba było spać w dzień, bo w nocy wszy nie dały.

Nie napisałem jeszcze o miejscu tego obozu, więc miejsce ulokowania go było piękne. Było to gdzieś około półtora kilometra za miastem, wokół las, bardzo równy plac, zabudowany barakami, ogrodzony drutem kolczastym z zasiekami, a na każdym rogu wieżyczka, w której siedział żołnierz z karabinem maszynowym (bronią automatyczną?). I pod karą śmierci nie wolno było zbliżać się do drutów, co oddzielały nas od zewnątrz. Była główna brama, przy której stała warta, a tamtędy przywożono wodę z miasta na kawę, oraz więźniów wwożono i wywożono.  Zdarzało się że przychodziły kobiety i zgłaszały się do tej warty przy bramie, żeby podać chleb więźniowi czy może nawet się z nim zobaczyć.  Kiedy usłyszała, że tego bliskiego nie zobaczy, to bywało że rezygnowała by podać chleb, wtedy została aresztowana i wsadzona do piwnicy – co się z nią później działo, to już nie wiem. 

Widziałem też taki wypadek, że przyniosła jakaś kobieta chleb dla męża, czy brata – gdy dowiedziała się, że się z nim nie zobaczy, nie chciała tego chleba zostawić ani do tej piwnicy iść, tylko zaczęła uciekać. Niemiec strzelił (bez skrupułów) i zabił (ją) na miejscu. Tak tam dbano o człowieka.

Pewnego dnia miałem szczęście – gdzieś około godziny 9-tej rano, będąc blisko głównej bramy, zobaczyłem sześciu żandarmów wchodzących na teren obozu. Gdy wchodzili to miałem obawę, że kogoś wezmą na przesłuchanie i niczego dobrego się po nich nie spodziewałem. Na wszelki wypadek starałem się trzymać od nich z dala i obserwować, co będzie się dalej działo.  Spodziewałem się, że ci mężczyźni, co tam w pobliżu stali, będą uciekać, a w najlepszym wypadku oddalać.  A tu widzę, że oni zamiast uciekać to do nich lecą. Zrozumiałem, że ci żandarmi złego dla nas nie przynoszą, więc pobiegłem i ja.  Gdy podszedłem bliżej, żandarm wskazał ręką na niektórych, wskazał też na mnie, i kiwnął ręką żeby za nim iść. 

Przyprowadzili nas sześciu, przed kamienicę gdzie mieszkali – tylu potrzebowali, a wybierali młodych, których wygląd wskazywał że są zdrowi. Wskazali na taczki, żeby je zabrać, po czym doprowadzili (nas) do miejsca gdzie był piasek, co by na tych taczkach dowozić tego piasku pod drzwi kamienicy, gdzie mieszkali. Gdy już dużo nawieźliśmy tego piasku, jeden żandarm poprowadził nas do tartaku, skąd nanieśliśmy skrzynek z desek. W te skrzynki nasypaliśmy tego przywiezionego piasku, ustawiając szeregiem przed drzwiami kamienicy, w której żandarmi mieszkali. Resztę tego piasku co nie zmieścił się do skrzynek, wsypaliśmy do worków, które położyliśmy na tych skrzynkach z piaskiem. Na tym się nasza robota zakończyła.

Według mojego rozumienia, ten piasek w skrzynkach i w workach, miał służyć jako osłona przed strzałami (atakiem ogniowym) ze strony polskich partyzantów.  Tu jeszcze wyjaśnię w czym się moje szczęście objawiało; tego dnia po pracy żandarmi dali nam po pół bochenka chleba, jakaś pani co w tym podwórku mieszkała, też dała nam po pół bochenka i kierownik tartaku skąd nosiliśmy skrzynki, też dał nam po pół bochenka chleba. Przyniosłem więc do baraku półtora bochenka chleba!  W obozie to było bogactwo, bo za bochenek chleba, można było dostać piękne ubranie.  A jeszcze byłem najedzony, bo ta pani (za pozwoleniem żandarmów oczywiście) nakarmiła nas tak, że aż baliśmy się, co by po takich głodówkach nie zachorować.  A jeszcze jedna przyjemność nas spotkała – żandarmi widząc, że zbieramy co dłuższe niedopałki papierosów, zabronili nam je zbierać i dali nam papierosów oraz tytoniu.  My jednak dalej ukradkiem zbieraliśmy, tylko wtedy kiedy tego nie widzieli. Ja mając kilka złotych, gdy szliśmy po te skrzynki przez miasto, zwróciłem się z prośbą do żandarma, żeby pozwolił mi kupić w sklepie papierosów – gdy uzyskałem zgodę, to kupiłem kilka paczek Junaków, że przez kilka dni było nam z ojcem lżej, bo było co jeść i co palić. 

Wspomnieć trzeba, że byli z nami sąsiedzi, że tym chlebem zdobytym i tytoniem, trzeba było ich poczęstować, bo żadna przyjaźń na wolności tak ludzi nie łączy, jak wspólne przeżywanie niedoli, gdy jeden drugiego ratuje w nieszczęściu. Nie cieszył mnie w pełni ten zdobyty chleb i tytoń, gdy przypomniałem sobie gdzie się znajduję, a często przychodziły mi wspomnienia i burzyły myśl o tym, czy będę mógł wydostać się stąd, a na to widoku niestety nie było.  Natomiast wzmaga się pewność, że prędzej czy później z głodu, z chłodu, osłabienia, przyjdzie pożegnać się z tym światem, jak wielu już pożegnało się, co wcześniej od nas tu byli przywiezieni.

No i jeszcze te myśli: jak tam Marysi w domu? Czy żyje, jak radzi sobie? Ja tu nic nie robię a pomóc jej nie mogę, ani wiadomości jakiej przesłać, że żyję i gdzie się znajduję.

Cierpiałem strasznie z tego powodu – gryzły mnie myśli, że nie mogę się stąd wydostać, nie mogłem spać ani znaleźć właściwego miejsca. Prawie codziennie wieczorem, przed snem, siadaliśmy pod ścianami, żeby o nie oprzeć się plecami, bo każdy był osłabiony. Marzyliśmy wtedy o wolności, o domu – z tą iskierką nadziei kładliśmy się spać, że może jutro się coś zmieni, że doczekamy się wolności, powrotu do rodzin i swoich stron.

Related posts

Leave a Comment