Andrzej Czyżo opowiada o wypadkach z czasów kampanii wrześniowej w lasach pod Ciosmami, o zemście Niemców, sąsiedzkich porachunkach i leśnych ludziach. Z zasłyszanych opowieści przedstawia także partyzancki czas w Lasach Janowskich, opisując brawurowe akcje partyzanckie, boje z Kałmukami i wojskiem niemieckim oraz podziemną walkę ze szpiegami, konfidentami i gestapowcami.
Echa września i partyzanckie akcje
Podczas wojny byłem łącznikiem wszystkich organizacji podziemnych, które znajdowały się w okolicznych lasach. Wtedy nie było dużej różnicy między AK, BCh, AL czy NSZ, dopiero później przynależność miała większe znaczenie. Doręczałem pocztę im wszystkim. Mieszkałem wtedy naprzeciw gajówki na Górze.
To było na początku wojny wrześniowej, kiedy Niemcy zbliżali się na nasze tereny. W tym czasie przyszły pod gajówkę za Górą dwie kobiety i trzech młodych chłopaków. Chcieli nocować w gajówce. Zajęli stodołę, z której wygnali konie do chlewa, niedługo później dołączyła do nich kolejna furmanka z ludźmi. Okazało się, że mieli ze sobą radio nadawczo-odbiorcze, przez które łączyli się z nacierającymi Niemcami i przekazywali im informacje o ruchach wojsk polskich.
Wtedy tutaj był kompletny chaos: Polacy byli w okolicy Ujścia i Bukowej, Niemcy byli niedaleko, a i Sowieci już mieli swoje siły w powiecie. My siedzimy w gajówce, a gajowy mówi, że słyszy jakby dudnienie kopyt końskich. Wychodzimy i patrzymy, że jedzie konno ze 20 żołnierzy polskich. Okrążyli gajówkę. Jeden z nich przychodzi do nas i pyta, czy wiemy, kogo mamy w stodole. Mówimy, że nie. Wyprowadzili ich związanych w kupie za ręce. Później zaczęli wynosić pudełka z radiowym sprzętem. Wzięli ich i sprzęt i pojechali. Staliśmy na podwórku i nawet słyszeliśmy z oddali strzały. Później szukaliśmy śladu po tej egzekucji, ale ich nie znaleźliśmy – najwyraźniej dobrze zamaskowali mogiłę.
Któregoś razu obrabowaliśmy pociąg, który jechał z Biłgoraja do Zamościa. Podskoczyliśmy do wagonów, patrzymy, siedzą oficerowie z bronią. I co? Nie bronili się. Zabraliśmy im pistolety, zegarki. Jeden powiedział, jakby się tłumacząc: ja chcę żyć. Byli to Ślązacy, którzy nie chcieli ginąć za III Rzeszę.
Z pociągu zabraliśmy też niemal 100 krów, które zegnaliśmy do obozu pod Ujście. Część bydła rozkradli złodzieje i robili kiełbasy, a reszta była dla partyzantki. Wtedy praktycznie kto chciał, to sobie brał te krowy – było z czego. Ludzie przychodzili, brali i gnali w las. Bydło miało jechać do Rzeszy. Niemcy zabierali ludziom krowy na kontyngenty, podtuczali je w Biłgoraju i wysyłali na zachód. Te krowy miały na pazurach powypalane numery – jak Niemcy u kogoś znaleźli krowę z numerami, to jej posiadacz dostawał kulę w łeb, bez żadnego usprawiedliwienia.
Z magazynów niemieckich w Turobinie zabraliśmy pszenicę, a z tego 8 fur trafiło na Ciosmy. Jak jeździliśmy na takie akcje, to w tamte strony szliśmy najpierw piechotą. Później w Korytkowie, gdzie większość należała do organizacji, podrzucali nas furmankami dalej, no i tak od wsi do wsi. A jak zrobiliśmy robotę, to na miejscu braliśmy furmanki i ładowaliśmy na nie tyle dobra, ile się dało. Nieraz bywało, że koniom było za ciężko, więc towar musieliśmy po prostu wyrzucać.
Wojna wojną, ale zdarzały się takie tragedie ludzkie, że szkoda gadać. Bo żeby wziąć kobietę i ustawić się jeden po drugim i ją gwałcić, to już trzeba nie być człowiekiem. Z opowieści wiem, że raz się zdarzyło na łąkach za Szeligą, że Kałmuki osaczyli dziewczynę z partyzantki ruskiej, która szła z pocztą do Szeligi. Zobaczyła, że dookoła niej wrogowie, a na łące była tylko kępka głogu, więc w niej się schowała. Czekała z gotową pepeszą. A Kałmuki w tym czasie najechali od strony Bukowej i na łąkach złapali babę z Szeligi, bo Niemcy akurat byli we wsi. Popuszczali konie i dalej do tej baby, ale najpierw kazali jej się umyć. Jak już skończyli z nią to dawaj! w szeregu do tej sowietki, co w głogu się chowała. A jak podeszli, to wtedy ona pociągnęła do nich serią z pepeszy. Zabiła 12, a reszta uciekła.
Partyzanckie boje
Wiele różnych opowieści znam, choć sam nie brałem udziału. Raz Niemcy chcieli rozbić partyzantów, którzy stacjonowali pod Ujściem. Szli przez Bukowę i stanęli na reczkowym wygonie pod wsią. Oficer niemiecki zobaczył, że partyzanci są rozstawieni tuż za rzeką i mają tam ulokowane gniazda karabinów maszynowych. Chwilę postał z lornetką, potem podszedł bliżej, zasalutował w stronę partyzantów i wrócił do swoich żołnierzy. Powiedział do nich tak: Ja chcę żyć i Was też nie chcę wygubić. A kto chce zginąć, to niech idzie. Zawrócili furmanki i wrócili do Biłgoraja.
Innym razem Kałmuki buszowali na Hutach od strony Momot. Partyzanci w tym czasie stali w Kokoczynie, lesie jodłowym pod Ciosmami, zaraz za Hetmańskimi Pastwiskami. Usów miał jedno ugrupowanie, a jego brat drugie. Zebrali swoich ludzi, przeskoczyli Pastwiska i zagrodzili drogę od Huty do Ciosmów. Obsadzili las z obu stron drogi i czekają. Nasi ich okrążyli od Kokoczyny, a z drugiej strony od Podgór, lasem Forteca, zamknęli ich ze wszystkich stron. Kałmuki wracali z wielką radością po rabowaniu i gwałtach, a nagle ostrzelała ich partyzantka i wybili niemal wszystkich. Z naszych zginęli tylko dwaj chłopcy, którzy obronili przed wrogiem Portkę i Kaczora. Niestety sami zostali zabici.
Mało który żołnierz Kałmucki wyszedł z tego cało. Ich pułkownika partyzanci powiesili na gruszce u gospodarza Małyszy. Zabitych było tam 13 koni kałmuckich i jedna jałówka. Oni sobie kładli pod dupę pierzyny zrabowane od chłopów, które po bitwie były całkiem podziurawione. Później Niemcy w zemście zabrali tego Małyszę i Andrzeja Łatę na Biały Słup. Tam zatratowali ich końmi. Położyli ich na ziemi i po nich jeździli, aż wyzionęli ducha. Wtedy też Niemcy spalili wieś Szeligę. Z Huty chłopy to prawie wszyscy należeli do organizacji. Mieli broń w domu i nieraz dali łupnia Niemcom. I w tej bitwie także. Na drugi dzień w odwecie Niemcy spalili dużo budynków w Starej Hucie.
Jeszcze innym razem do tych lasów wszedł jakiś zagubiony oddział ukraiński, uzbrojony w sprzęt niemiecki. Oni chyba nie wiedzieli, że tutaj jest partyzancki kraj. Nasi okrążyli ich w lesie między Bukową a Ciosmami i powoli zaciskali pierścień. Nie mieli wyjścia, musieli się poddać i wszyscy zostali wybici.
Któregoś razu ludzie Usowa wchodzili od strony Kniei do gospodarzy w Ciosmach, Pydy i Karpioka. A Niemcy byli we wsi i widzieli ich. Partyzanci jak przeszli przez rzekę, tak puścili się biegiem do lasu. Później okazało się, że Niemcy widzieli tylko część partyzantów, bo reszta została się pod ciosmańskimi polami. Niemiecki porucznik nie był chyba za mądry, bo poszedł za partyzantami w kierunku Ujścia. Partyzanci, którzy stali pod ciosmańskimi polami, jak tylko Niemcy poszli w las, skierowali się na Szeroki Bród, między Ujściem a Podgórami. Tam się rozstawili i czekali. Niemcy pędzili za partyzantami prostą drogą idącą tuż przy młodniku, a partyzanci stali przy drodze kilka metrów od nich. Jak puścili w nich serię z karabinu maszynowego, to temu porucznikowi niemieckiemu ścięli całkiem czaszkę, która upadła na pniaka. Na drugi dzień dziadek Rataj, ja i jeszcze ktoś musieliśmy w nocy szukać trupów niemieckich. Jak znaleźliśmy ciało, to wieszaliśmy szmatę na drzewie. Później przychodzili z noszami i ich zabierali. Przy jednym trupie Niemca leżał karabin, zabrałem go i schowałem pod mchem. Później go sobie wziąłem.
Ja się teraz tak zastanawiam i wspominam. Jak myśmy byli w tej partyzantce zgrani i zżyci ze sobą… Tam nikt nie myślał o śmierci czy strachu, a tylko o tym, żeby coś zdobyć i wykonać rozkaz.
Szpiedzy i gestapowcy
Byliśmy na szkoleniach w obozie pod Ujściem, gdzie szkolili nas tak jak w wojsku. Nie wiem, czy to było dobrze przemyślane, że tak brali niemal wszystkich, ponieważ wielu pałętało się tam szpiegów, wysłanych przez Niemców. Oni, niby partyzanci, notowali nazwiska, pseudonimy i miejsca zamieszkania osób związanych z konspiracją. Tak zginęło wiele rodzin partyzantów, zdemaskowanych przez szpicli. Bardzo wiele osób wybili w Momotach czy Ujściu, na szczęście Ciosmy ta tragedia ominęła.
Któregoś dnia do obozu przyjechał ksiądz, który odprawił u nas Mszę Świętą. Niemcy czekali u niego na plebanii i go zabrali. Szpiedzy musieli im donieść o tym, że ksiądz z partyzantami współpracuje. Pamiętam, że jak byłem na tych ćwiczeniach w obozie, to Niemcy wezwali księdza z Trzęsin do Zamościa. Pojechał i już nie wrócił. W zastępstwie za niego przyjechał nowy pleban. Ludzie, wiadomo, chodzili do niego do spowiedzi. Który z chłopaków poszedł się spowiadać, to na drugi dzień był aresztowany i wkrótce rozstrzelany… Z 14 chłopaków, którzy tak wpadli, to tylko jednemu udało się uchować, bo go akurat w domu nie było. Jak ta sytuacja stała się w podziemiu znana i wina nowego księdza okazała się jasna, przyszedł do nas meldunek, żeby go zlikwidować.
Pojechaliśmy siedmioma furmankami nocą do Trzęsin. Miejscowi pilnowali, czy się Niemcy gdzieś nie kręcą. Okrążyliśmy plebanię. Jak wyrwaliśmy okno, to nawet tego nie usłyszał, spał dalej. Złapaliśmy go, a ja mu kajdanki zakładałem na ręce. Dopiero wtedy się obudził i zaczął coś krzyczeć. Mówię mu: Ciszej. Zabraliśmy też stamtąd kilka koni i 5 sztuk dorodnego bydła. To wszystko przywieźliśmy pod Ujście, a później spożytkowaliśmy.
No ale teraz czekało nas śledztwo. Wzięliśmy szafarkę, jej chłopa i tego księdza-konfidenta. Już domyślaliśmy się, że to jest przebrany gestapowiec. Nie chcieli się przyznać. Nasi próbowali różnych sposobów, ale nic nie wskórali. Był taki Wasilewski z Krzeszowa, który radził, żeby babę na noc od nich zabrać, a później pokazać im wyrok, że niby zeznała. Podpisała papier, bo jej zagrozili, że będzie bita i poszli do tych dwóch. Przeczytali im przewinienia, z których część wzięli z meldunków. No i w końcu jeden nie wytrzymał mówi: baba jak co wie, to wszystko wygada. Przyznali się. Jak chłopcy powiesili tego gestapowca, to później widzieliśmy, że w ustach, na podniebieniu miał wypalone litery „SS”.
Sołtys z Soli, którego nazywali „Złoty Ząb” wydał Niemcom wielu dobrych ludzi. Oprócz naszego nadleśniczego zaprowadził ich do samotnej kobiety, która się nazywała Radawiec. Ona mieszkała w chałupie na Szlaku, w lesie. Kiedy to się stało i Niemcy ją zabili, a on przy tym był, to miarka się przebrała. Partyzanci go zabrali do lasu za Szewcami. Słyszałem, że Usów wcześniej siedział w więzieniu u Niemców. Wtedy ten sołtys przynosił mu tam do jedzenia macinę z rzepy. A później Usowa odbili, zebrał silny oddział i się „Złotemu Zębowi” odwdzięczył, dawał mu kości krowy i wódkę. Mówił: Stasiu masz szklankę wódki, wypij, zakąś sobie kośćmi. Bo jak ja byłem w więzieniu, to tyś mi reczkę i groch pod kolana, a macinę z rzepy do jedzenia dawał. Ja tobie lepiej daje, mięso, a że mięso zjadłeś, teraz kości zjedz. No i płakał sołtys, a później go powiesili.
Z opowieści wiem też, że była sobie kobieta ze Szczebrzeszyna, która chodziła po lesie i szukała partyzanckich obozów. Udało jej się zrobić zdjęcia dwóch obozów biłgorajskich i jednego za Bukową. Przyszła na Ciosmy. Udawała biedaczkę, chodziła po domach i prosiła o jedzenie. Ludzie jej dawali, nazbierała krup i chleba. Przyszła na Pydowe i tam wyrzuciła to wszystko, co nazbierała, do rzeki. Zobaczył to Karpiuk, dał znać partyzantom i poszedł za nią. Złapali ją koło gajówki młodzi chłopacy w wieku szkolnym, uwiązali do sosny i pilnowali. Przyjechali chłopaki z lasu. Porucznik wziął nóż i rozciął ubranie na lewym naramienniku. Wyciągnął dokumenty, wśród których była legitymacja folksdojcza. Porucznik zastrzelił ją w chlewie u Pydy. Pyda wywiózł ją razem z gnojem na wozie w las na Smugi i tam zakopał.
Słyszałem, że był taki porucznik wojska polskiego, który przystąpił do gestapo i niby to im służył. A tak naprawdę przekazywał informację o ruchach Niemców partyzantom. Jak zaczęli go podejrzewać, to zabił 3 ważnych szkopów i poszedł w las. Wtedy dopiero zobaczyli, kogo przyjęli. U nas podobnie zrobił komendant Brzozowski, który służył u nich, a na odprawę na Ujście do partyzantów jeździł. Co wiedział, to im przekazywał i wracał do Biłgoraja. Posługiwaliśmy się pseudonimami, a w razie konieczności podania nazwiska, mówiliśmy fałszywe. Często zmienialiśmy nazwiska, ja trzy razy.
Któregoś razu byłem w Biłgoraju i napotkałem granatowego policjanta. Zabrałem mu karabin, mundur, buty i czapkę, a później zamknąłem go w komórce. Ubrałem się w jego rzeczy i przeszedłem tak ubrany przez całe miasto. Wyglądałem na prawdziwego policjanta. Przyszedłem pod dwór w Soli na Niwie, miałem pasek pod brodą i karabin. Podszedłem do chłopa wiozącego gnój i kazałem mu gnój zwalić, gnojownice też zwaliłem, bo bym się pobrudził i kazałem się wieźć na Dąbrowicę. Zawiózł mnie, mogłem i konie mu zabrać, ale na cholerę mi to było.
Niedaleko wiaduktu było zabitych 5 żandarmów z Ulanowa. Zabili ich kołpakowcy – rosyjscy partyzanci. Niemcy kazali te trupy chłopom z Ciosmów zawieźć do Biłgoraja. Pojechał Bartek Piętak, sołtys Karp i jeszcze jeden gospodarz z Ciosmów. Niemiec kazał im poczekać w trupiarni razem z tymi zabitymi. Później ten Piętak opowiadał, że tak sobie pomyślał: Kurwa mać, tamtych pięciu, nas trzech furmanów, razem będzie 8 trupów. A Szwab jakby zrozumiał i mówi: nie bój się, nie zabiją Cię.
Bartek Piętak miał schowane dwa duże wieprzki, oczywiście nielegalnie. Szukał zbytu, żeby je sprzedać. Ale ostrzeżono go, że Niemcy coś wiedzą. Wziął te wieprzki, siekierę i poszedł je zabić. Zabił, zaciągnął pod próg chlewa. A Niemcy już byli u sołtysa Karpia, żeby ten ich prowadził do Piętaka. Ten zaczął zarzucać świnie gnojem. Idą żandarmi, jeden z przodu, drugi z tyłu i jeszcze jeden. Jak szli, to ten Bartek tak ten gnój wyrzucał, że trafił w żandarma. I w lament: o cholera, co ja zrobiłem, nie zauważyłem! Maryna, wody, szczotkę dawaj! Niemiec uwierzył, że to był przypadek. Dalej, gnój wywalony, świnie w gnoju leżą. Drugi żandarm poszedł patrzeć do jednego chlewa, do drugiego, świń nie ma. Poszedł do sołtysa: Skurwysynu, jak masz meldować, to melduj, żeby coś z tego było, nie gówno!
Za Ujściem jest garbata sosna, do której był przywiązany łańcuch. Na niej „Ojciec Jan” wieszał złodziei, bandytów, konfidentów, Niemców i innych niewygodnych ludzi. Ta sosna dłuższy czas jeszcze tam stała, a łańcucha nikt nie ruszał. Dopiero taki Pawlos zerżnął tę sosnę, a łańcuch wziął do domu. Tym łańcuchem przypiął krowę, a pętla, na której wieszali ludzi, była na szyi krowy. I jakoś tak się stało, że ta krowa pierwszego dnia na tym łańcuchu się udusiła. Ten chłop krowę zjadł, a łańcuch wyrzucił do rzeki.
Koło Bukowińskiego ukrywał się Rączka, Wilczak z Bidaczowa i jeszcze jakieś chłopy. W wojnę ukrywali się za pomaganie Żydom, a po wojnie za partyzantkę. Chyba ze trzy lata tam siedzieli w schronie. Kiedyś nie dopilnowali, bo popili trochę i zapuścili pożar. To było gdzieś pod bagnem Karpicha. Ja byłem wtedy pożarowym, objeżdżałem lasy i dlatego byłem jednym z pierwszych na miejscu. Zgasiliśmy pożar. Przychodzę nad rzeczkę, patrzę, że tam dziura, w niej władowany leżak, słoma a w środku stary Krawiec. Mówi mi, żebym dobrze zamaskował pogorzelisko, bo jak się Milicja dowie o tym, to i gajowych pozamykają. Zawaliłem ten ich schron. Tyle co się oporządziłem, a przyjeżdżają czterej milicjanci. Ale nie mieli się czego czepić, bo tylko wypalenisko było – nie było znać, że tam była buda. Dalej jeszcze są schrony w tych lasach, do dzisiaj.
Spisał i zredagował: Dominik Róg
Wspomnienie Andrzeja Czyżo pochodzi z książki Dominika Roga „Zabrali nam dzieciństwo. Wspomnienia wojenne mieszkańców podbiłgorajskich wsi. Część 1”
Wersja PDF dostępna TUTAJ.