W Harasiukach w drewnianym budynku szkolnym 10 czerwca 1944 roku, umiejscowiona została polowa agenda Gestapo. To właśnie tutaj pędzono schwytaną ludność z pobliskich wsi. To tutaj odbywały się przesłuchania, a także tortury na zatrzymanych. Część osób z Harasiuk została kierowana do obozu przejściowego w Biłgoraju. Niestety kilkudziesięciu osobom nie udało się przeżyć. Liczba osób rozstrzelanych na końcu wsi nie jest do końca znana.
Liczne oddziały kawalerii Kałmuckiej przybyły do Harasiuk konno od strony Lipin Górnych. To właśnie ta formacja była odpowiedzialna za schwytanie partyzantów jak i ludność cywilną. W jednym z pomieszczeń szkolnych mieścił się sztab niemiecki składający się z około 10 Niemców. W każdym gospodarstwie w Harasiukach w tym czasie było zakwaterowanych po kilku Kałmuków. Na każdym płocie wisiała tabliczka z liczbą ilu żołnierzy się pomieści w budynku, oraz ile koni pomieści stajnia. W Harasiukach w domu Adama Derylaka zostali zakwaterowani oficerowie Kałmuccy, a w jego piwnicy była przetrzymywana aresztowana ludność.
W protokole przesłuchania świadka w ramach śledztwa dotyczącego zbrodni popełnionych przez Kałmucki Korpus Kawalerii w 1944 r. świadek Tomasz Połeć wspomina:
“W czasie okupacji hitlerowskiej pełniłem stanowisko sołtysa wsi Harasiuki. W miesiącu czerwcu 1944 r., daty dokładnie nie pamiętam, do wsi Harasiuki przybyła dość liczna grupa Kałmuków uzbrojona w broń różną: karabiny, automaty i broń maszynową (…) Nadmieniam, że wieś Harasiuki liczyła 120 gospodarstw. Nie było takiego gospodarstwa, w którym by nie kwaterowało po kilku Kałmuków. Ja zorientowałem się z ich rozmowy, gdyż znam częściowo język rosyjski, że przyjechali oni na akcję przeciwko partyzantom. Na drugi dzień do wsi Harasiuki Kałmucy przygnali około 50 cywilnych ludzi z okolicznych wsi. Przeważnie byli to mężczyźni w różnym wieku. Zatrzymanych ludzi osadzono w niewykończonym budynku, który był własnością ob. Józefa Sieradzkiego – obecnie nie żyje. Tam tych ludzi trzymano przez dwie doby, nie dając jedzenia. Później odstawiono tych ludzi do Biłgoraja. Akcja zorganizowana przez Kałmuków trwała 6-7 dni. Każdego dnia ta sama historia powtarzała się, spędzono z okolicznych wsi ludzi do Harasiuk, a następnie kierowano do Biłgoraja. Każdy z zatrzymanych był przesłuchiwany, a zorientowałem się po tym, gdyż ludzie z miejsca osadzenia byli doprowadzeni do sztabu na przesłuchanie (…) Ostatniego dnia postoju Kałmucy w odległości 400 m od wsi Harasiuki rozstrzelali ponad 30 osób. Ile dokładnie, tego stwierdzić nie mogę, bo nie liczyłem trupów…”
W książce wspomnieniowej „Niebo bez słońca” Maria Deresz ps. „Irytma” relacjonuje czas, kiedy po akcji przeciwpartyzanckiej Sturmwind I Niemcy przyprowadzili schwytaną ludność z Momot Górnych i okolic na przesłuchania do Harasiuk:
Przeszliśmy przez most na Tanwi i skręciliśmy do wsi Harasiuki. (…) Mieścił się tam sztab gestapo, który „pracował” w niedużej , drewnianej szkole. Ludzie z wioski i partyzanci schwytani w lasach janowskich i biłgorajskich kierowani byli do przejściowego obozu znajdującego się właśnie w Harasiukach.
Na boisku przed szkołą na rozkaz „Stój!” transport zatrzymał się. Część ludzi nie mogła się utrzymać na nogach i natychmiast usiadła na ziemi. Na wszystkich twarzach widać było przerażenie. Wójt gminy Huta Krzeszowska – Jan Magolon i sołtys wsi – Antoni [prawidłowe imię – Tomasz] Połeć przechodząc obok wraz z gestapowcami, spostrzegłszy męża nieznacznie kiwnęli głowami i minęli nas, bo kto by miał odwagę przyznać się do takiej znajomości i narazić siebie i swoją rodzinę. Po kilku minutach powrócił Magolon i ukradkiem podrzucił nóż. Mąż [Michał Deresz „Jawor”] chyłkiem zdołał przeciąć więzy. Na placu leżało wiele odzieży. Były to ubrania ludzi przyprowadzonych z lasu, których po przesłuchaniu rozstrzelano za wioską. Jak się później dowiedziałam, znaleźli się wśród nich mężczyźni z Momot Górnych, przetrzymywani uprzednio w obejściu Jana Małka. Byli to: Adam Halista – sołtys, Kazimierz Marszycki – nauczyciel, Jan Dzięciołowski, Andrzej i Marcin Kaproniowie, Walenty Małek, Adam, Wojciech, Walenty i Wawrzyniec Pawlosowie, Adam Pawęska – sąsiad „Czarnego Wojtka”. Albin Pawęska, Andrzej i Albin Startkowie, Albin Siwy, Adam Zięba. Ich krew wsiąkła w ziemię harasiucką.
Po niedługim czasie kazano nam znów ustawić się w szeregu. Żandarmi, którzy eskortowali nas z Maziarni oraz dwóch gestapowców, stanęło przed nami i jeden z nich wyczytywał nasze nazwiska. Każdy wywołany musiał wystąpić z szeregi i stanąć po wskazanej stronie. Radziecki partyzant, mój mąż i ja znaleźliśmy się razem. „Sarenka” [Janina Białkowska] została wśród pozostałych. Wprowadzono nas do dużej izby. Usiedliśmy na ziemi, gdyż podłogi tam nie było i czekaliśmy na dalszy los. Ktoś z mieszkańców Harasiuk podszedł z drugiej strony domu i przez otwór między deskami, którymi zabite było okno, wsunął kilka kromek chleba, dwa ugotowane jajka i podał butelkę mleka. Zgłodniała Krysia [córka autorki] piła je z wielkim apetytem, ale oprócz niej nikt o jedzeniu nie myślał. Nieco później jakaś niewidzialna ręka wrzuciła jeszcze kawałek papieru, a w nim zawinięty ołówek. Niektórzy pisali swoje nazwiska i adresy, inni nie czynili tego w obawie o rodziny. Radziecki partyzant w milczeniu siedział nieruchomo z oczyma utkwionymi w sufit. Wspólnie z nim aresztowani ludzie ze współczuciem opowiadali , jakie tortury przechodził podczas przesłuchań. Znęcano się nad nim najbardziej, jako że był partyzantem radzieckim.
Po około dwóch godzinach w drzwiach ukazał się sołtys Połeć, dwóch starszych wiekiem żołnierzy Wehrmachtu mówiących doskonale po polsku i ktoś jeszcze. Całej grupie polecono przenieść się z izby do komory, którą otworzył właśnie ten czwarty – właściciel domu. Przed zamknięciem drzwi sołtys zdążył szepnąć jeszcze porozumiewawczo: „siedźcie cicho”, co wniosło nieco otuchy w nasze serca.
Przez szpary między balami ujrzeliśmy pędzących od strony wsi Ciosmy i Szeliga własowców na koniach, a za nimi innych biegnących piechotą. Z tyłu ciągnęli ranni i pokrwawieni. Zrozumieliśmy, że zetknęli się gdzieś z jakimś oddziałem partyzanckim. Wściekli z powodu niepowodzenia wpadli na ludzi, którzy pozostali na placu, bili ich i kopali, aby w ten przynajmniej sposób pomścić poniesioną klęskę.
Wkrótce zobaczyliśmy kilku uzbrojonych Kałmuków kierujących się w naszą stronę. Za nimi szedł sołtys Połeć. Na widok zbliżającej się grupy egzekucyjnej lęk przed śmiercią odebrał nam mowę.
Zatrzymali się przed domem, część z nich weszła do sieni. Zdawało się, że słychać zgrzyt klucza i zawiasów otwierających się drzwi, gdy jednak ten sam głos, który przedtem powiedział „siedźcie cicho”, dobiegając teraz z pustej izby odezwał się do Niemców:
– Ich tutaj nie ma. Przed godziną wyprowadzono ich w kierunku lasu.
Nasze życie zawdzięczaliśmy Antoniowi Połciowi i Janowi Magolonowi, którzy z narażeniem życia odważyli się na ten bohaterski czyn.
Przed wieczorem dwaj ci sami żołnierze Wehrmachtu – ale już tylko żandarmi – otworzyli komorę, kazali wyjść przed dom, ustawić się czwórkami. Po chwili kazali iść w kierunku szkoły. Spojrzeliśmy jeden na drugiego z ulgą. A więc nie do lasu… To wójt przekonał gestapowców, aby zaprzestali egzekucji, gdyż jeszcze poprzednie trupy leżą w polu niepogrzebane. Teraz najsłabsi byli pierwsi. Odległość nie była duża, szliśmy bez przynaglania. Wprowadzono nas do szkoły. Bliżej okna stał stół zasypany papierami. Obok siedziało kilku gestapowców i żandarmów. Na środku stały ławki szkolne, a pod ścianami własowcy z nahajkami i przewieszonymi przez plecy karabinami. Na nasz widok zawyli jak hieny, a jeszcze bardziej, gdy zobaczyli radzieckiego żołnierza, którego poznali po mundurze.
Mnie pierwszą wezwał gestapowiec do stołu. Zaraz spod ściany wysunęło się kilku Kałmuków. Krysia zaczęła głośno płakać. Ja również zadrżałam, gdy wśród nich zobaczyłam własowca z Momot. Poznał mnie również i on. Rzucił w moją stronę szyderczy uśmiech i zaczął swoje oskarżenie, że jestem partyzantka złapana w lesie pod Momotami. Gestapowiec z tłumaczem słuchali jego zarzutów, a gdy skończył, gestapowiec zapytał mnie o nazwisko. Następnie głośno odczytali protokół oskarżenia z Momot, który pokrywał się ze słowami Kałmuka. Siedzący obok żandarm zapytał, czy rozumiem po niemiecku. Po zakończeniu przesłuchania, tłumacz kazał mi usiąść na ławce opodal stołu.
Następny w kolejności był radziecki partyzant. Zapytany, nie odpowiadał na żadne pytania. Stał milcząco w pozycji na baczność i patrzył nieruchomym wzrokiem w sufit. Stojący obok faszyści zaczęli siec go nahajkami. Partyzant stał jak posąg. Nie zmienił ani pozycji, ani kierunku spojrzenia. Nie mogłam na to patrzeć. Wstałam z ławki, podeszłam bliżej stołu i tłumaczyłam, że stojący przed nimi jest głuchoniemy, ale gestapowiec kazał mi milczeć, a partyzanta wyprowadzić za drzwi. Jeden z faszystów kopnął go tak mocno w podbrzusze, że ten runął jak długi na podłogę. Doskoczyli inni i nie żałowali mu razów. Mąż ze stojącym najbliżej podeszli, podnieśli i postawili go na chwiejnych nogach. Własowcy popychając przed sobą pobitego wyprowadzili go za drzwi, ale po powrocie pamiętali, że stawałam w jego obronie. Jeden z nich uderzył mnie tak mocno w głowę, że przewróciła się przez ławkę do tyłu. Gdy mnie podnieśli, twarz miałam zalaną krwią. Wraz z dzieckiem odeszłam pod ścianę i tam czekałam na koniec przesłuchań.
Po zakończeniu składania zeznań wyprowadzono nas przed szkołę, gdzie już czekało kilka samochodów ciężarowych. Każdy miał nad kabiną ustawiony cekaem. Na wszystkich byli już ludzie. Do ostatniego załadowali nas i oczekiwano rozkazu odjazdu. Gdzie podział się radziecki partyzant, nie wiedziałam. Szukałam go kręcąc głową, lecz nigdzie nie mogłam go dostrzec. Zobaczyłam natomiast „Sarenkę” na samochodzie przede mną, która patrzyła w moim kierunku. Gdy spotkałyśmy się wzrokiem, biedna dziewczyna rozpłakała się.
Do stojących na przodzie samochodów podchodzili udzie z wioski, podawali chleb i butelki z mlekiem. Do nas nikt już nie podszedł, bo obawiano się siedzących tam żandarmów. Na odwagę zebrali się wójt i sołtys. Znali oni męża, ponieważ był pracownikiem ich gminy i zapytali żandarmów, czy wolno małej dziewczynce podać chleb z mlekiem. Po uzyskaniu pozwolenia Krysia mogła w tym dniu drugi raz napić się mleka.
Tuż przed zachodem kolumna samochodów ruszyła do szosy Biłgoraj-Nisko. Na zakrętach Niemcy perfidnie zachęcali do ucieczki. Naiwni wierząc w dobrą wolę wyskakiwali z samochodów, lecz natychmiast sięgały ich kule żandarmskich automatów. Gdy samochód powoli wjeżdżał na most, ponownie kusili ucieczką. Niektórzy ufając w swoje szczęście zaryzykowali, ale do Tanwi padały trupy. Kiedy nie było chętnych do uciekania, siłą wyciągali nas z głębi samochodu. Kurczowo trzymaliśmy się jeden drugiego, by nie dać się zepchnąć z platformy. Na samochodach jadących w przodzie pasjonowano się tą „zabawą”. Co pewien czas powtarzały się serie broni maszynowej. Ciała zabitych znaczyły drogę z Harasiuk do Biłgoraja.
Maria Deresz “Irytma” Michał Deresz “Jawor” Krysia Deresz Janina Białkowska “Sarenka”
Fotografie czarno-białe pochodzą z książki Marii Deresz “Niebo bez słońca” (Warszawa, 1983).