Stacho od słomianych dachów
Stanisław J. był kawalerem nie pierwszej młodości i obarczonym ułomnością. Jedna jego noga nie zginała się odpowiednio w kolanie, ale jakoś mógł chodzić i wykonywać niektóre czynności gospodarskie. Mieszkał z matką, która z racji swego wieku zapewne, albo i wysokiego stadium posiadanej wady wzroku, poważnie niedowidziała.
Stanisław był słynnym na okolicę fachowcem od poszywania połaci dachowych materiałami z surowców roślinnych. Najczęściej były to strzechy ze słomy żytniej, albo z rogoży czy z trzciny, uważanej i dzisiaj za bardzo trwały materiał. Trzeba było dużo wcześniej zamawiać sobie Stanisława do takiego zadania i zapewnić mu materiał oraz pomocnika, bo jako niepełnosprawny wspinał się po drabinie z trudnością, zaś materiał musiał mieć pod ręką. Mój ojciec korzystał wielokrotnie z jego usług i doświadczenia.
Stanisław naprawiał dachy słomiane i wykonywał nowe strzechy. Jego zdaniem, strzechy w zależności od materiału pokryciowego miały różną trwałość i tak: strzecha słomiana wytrzymywała 15 do 20 lat, strzecha z rogoży około 40 lat a strzecha trzcinowa około 60 lat. Mój ojciec skorzystał z jego rady i pokrył jedną połać dachową nowej obory rogożyną, którą pozyskał z okolicznych stawów rybnych. Pamiętam, że materiał pokryciowy (czyli słomę albo rogożynę) ojciec wiązał w odpowiedniej wielkości wiązki, których jeden koniec musiał być równo przycięty. Potem już te wiązki (zwane strzeszakami lub strzesakami) na rusztowaniu z przybitych łat dachowych Stanisław odpowiednio przywiązywał, ale przedtem przy pomocy drewnianej ryflowanej pacy (takiej deski z rączką) formował wystające końce łodyg z każdej mocowanej wiązki, odpowiednio do nachylenia połaci dachowej. Była to praca żmudna i wymagająca precyzji oraz doświadczonego oka. Nie wiem jakie były rozliczenia finansowe mojego ojca ze Stanisławem za te roboty, ale w tym czasie ojciec zgodził się, że przyjmie na lato młodą krówkę (którą gdzieś tam Stanisław zdobył pewnie w rozliczeniu za pracę), która będzie pasła się razem z naszym bydłem domowym. No i ta krówka chodziła z naszymi krowami jedno lato a potem i drugie. Niestety krowy wtedy najczęściej pasałem ja i nie obyło się bez kłopotów z tą nową krową.
Nasze krowy były spokojne i ufne, zaś ta młoda chciała w stadzie dominować, zaś swoboda (bo pasła się luzem) dodawała jej czasem skrzydeł. Wystarczyło, że jakiś giez gdzieś jej się zapuścił, zadzierała ogon do góry i rwała jak szalona byle do przodu, a stado całe ogłupiałe za nią. Nieraz poobijałem sobie dotkliwie nogi biegając za stadem, żeby je poskromić i miałem serdecznie dość tego zajęcia. Nie mogłem jednak sprzeciwiać się woli rodziców i cierpiałem póki się dało. Na domiar złego ta krowa była trudna w dojeniu. Każda mleczna krowa wymaga tego systematycznego dojenia, żeby nie utraciła zdolności produkowania mleka. Czasem, gdy rodzice byli czymś zajęci, ten obowiązek spadał na mnie i ja musiałem Malwę wydoić. Nie dość że sutki miała twarde, to jeszcze mleka dawała tyle co kot napłakał. Absolutnie nie kwalifikowała się jako przedstawicielka rasy mlecznej i nawet nie mięsnej, lecz chyba jakiejś sportowej.
Z tym moim doświadczeniem trochę wiąże się okoliczność ostatecznego rozliczenia się ojca ze Stanisławem co do wzajemnych usług. Zanim do tego doszło, miałem okazję jako chłopiec zajmujący się krową Stanisława spotkać się z jego wdzięcznością. W którąś z niedziel, Stanisław wracał z wieczornego nabożeństwa w kościele parafialnym i spotkał mnie pasącego krowy. Spojrzał na tę swoją krowę z wielką dumą i w uznaniu moich zasług podarował mi w papierowej torebce około pół kilograma cukierków o fajnym smaku miodowym. Później, gdy jesienią przybył po swoją krowę i rozliczał się z ojcem, trochę za głośno się roześmiałem. Ojciec zawsze w życiu starał się być sprawiedliwym, więc wszystkie za i przeciw brał pod uwagę. Stanisław starał się wskazać na korzyści, jakie miała nasza rodzina z użytkowania krowy, a były nimi obornik i mleko. I ja, niechcący podsłuchując ich rozmowę, mimowolnie roześmiałem się w głos, kiedy Stanisław wspomniał o tym mleku. Nie wiem, czy to miało jakikolwiek wpływ na ostateczne ustalenia, ale i ojciec roześmiał się, bo sam też miał kiedyś tę wątpliwą przyjemność dojenia tej krowy, przez co uzyskał kubek mleka. Oczywiście o moich, nieraz poobijanych nogach nikt nie wspomniał, ale i ja potraktowałem to jako ówczesną chwilową przypadłość.
Teraz piszę jednak dlatego o Stanisławie, fachowcu z tamtych lat, bo dachy które wtedy poszywał, były bardzo korzystne dla środowiska przyrodniczego. W starej stodole, zbudowanej chyba jeszcze przed I-szą wojną światową, pod jej słomianym dachem widziałem zimujące nietoperze. Później już w nowej, krytej niestety dachówką, nietoperze nie znalazły już dobrych warunków do zimowania.
Nie wiem, jak ostatecznie Stanisław odszedł z tego świata, bo z rodzinną wioską od dawna nie utrzymuję bliskiego kontaktu. Wiem, że do końca pozostał kawalerem. A dlaczego się nie ożenił, bo przecież aż tak ułomnym nie był, żeby żadna panna czy wdowa za niego nie wyszła? Nie wiem, może ktoś mu czytał opinię Sokratesa z której by wynikało, iż żenić się czy nie, to jednak zawsze zrobisz źle.
Czesław Aleksak,
13.10.2020 r.