Image default
Historia regionu Kultura regionu Osówek

Czesław Aleksak – Opowieści z Osówka (3). O ludowych przesądach i obyczajach

O ludowych przesądach i obyczajach już wiele napisano, lecz zapewne nie o wszystkich. W mojej części rodzinnego Osówka, na Prima Aprilis zdarzały się dowcipne wygłupy wobec starych kawalerów czy innych osobników, których dziwaczność niektórych prowokowała. Naszemu słynnemu sąsiadowi Antoniemu S. kiedyś w nocy z 31 marca na 1 kwietnia zamalowano szyby wapnem tak dokładnie, że spał prawie do południa, bo nie widział słońca w oknie. Innym razem jego dwukołowy wózek (tzw. bidę do transportu płodów rolnych lub drzewa z lasu), wciągnięto na kalenicę dachu. No i musiał jakoś Antoni wykupić się z tych sublimacji, a żarty przyjąć za regułę.

Takim żartownisiem prawie naczelnym poniekąd był Janek K., wtedy jeszcze kawaler. W tym okresie akurat ojciec mój przyjął z Zaklikowa, jakby na służbę, albo na życie swobodne przy rodzinie, jednego starszego mężczyznę co mógłby być chyba naszym dziadkiem, lecz my tytułowaliśmy go stryjem. Stryj był niemową ale porozumieć się z nim nie było trudno. Miał takie swoje skrótowe określenia które wystarczyło skojarzyć i zapamiętać, zaś dzieci potrafią chyba to najłatwiej. Woda to u stryja było “lulu”, krowa to było “prta” itp. Stryjo chętnie pasał krowy, a ja miałem mu w tym pomagać. Upodobał sobie jedno cielątko ze stada i uzgodnił z ojcem, że to cielę będzie jego, że po zakończeniu służby będzie mógł je zabrać ze sobą. Tak był tym cielęciem zachwycony, że dokarmiał je jak tylko mógł, przynosząc naręcza traw najsmaczniejszych dla bydła. Ogólnie też starał się prowadzić stado na pasienie tam gdzie miejsca w przestrzeni leśnej dlań najlepsze. O ile w Leśnictwie Potoczek nikt specjalnie się nie czepiał pastuchów, o tyle w Leśnictwie Stojeszyn było gorzej, bo tam bywały szkółki leśne do produkowania młodych sadzonek i inne chronione tereny. W dodatku tam zatrudniony nasz sąsiad, i poniekąd krewny mojej matki, Wacław R. był wybitnie nieżyczliwy wobec mojego ojca; jak tylko mógł to starał się przeszkadzać mu w życiowych zamiarach. Nie mogę przysiąc, że wtedy naskarżył czy doniósł do gajowemu na nas pasących bydło w tym lesie, bo nieszczęściem była moja fujarka, instrument kupiony na odpuście, żeby uczyć się grania. Stryj wyrzucał mi tę fujarkę wielokrotnie, bo zdawał sobie sprawę, że gajowy słysząc taki dźwięk rychło tu przybędzie. No i przybył, ale nie mógł zrozumieć stryja i ja musiałem służyć za tłumacza. Wytłumaczyłem gajowemu, że w lipcu bydło nasze przeganialiśmy przez las do stawów, żeby stworzenie boże mogło napić się wody, i że właśnie zawracamy do swoich posiadłości. Gajowy kazał nam się szybko wynosić i tak się jakoś nam to upiekło.

Stryj był pracowity nadzwyczaj. Ogólnie lubił zajęcia gospodarskie. Na swój wiek, który mogę oszacować na lat siedemdziesiąt i więcej, był bardzo sprawny i energiczny. Kiedyś w Poniedziałek Wielkanocny, bez żadnego uprzedzenia a z własnej chęci, nie zdając sobie sprawy dokładnie jaki to szczególny poniedziałek, poszedł rano do stodoły, wziął cep i dawaj młócić żyto, bo do czegoś potrzebna mu była słoma, może do ściółki w oborze? A Janek K. akurat chodził po wsi i oblewał życzliwie wodą życzliwych, młode panny i kogo się dało. Słysząc to walenie cepem, zakradł się sprytnie i delikatnie z tyłu młócącego i nalał z butelki stryjowi troszkę wody za kołnierz. Ten spojrzał do góry, czy może jaki ptak mu kupkę spuścił a tu nic, pusto. Wali cepem dalej a tu znów mokro. Obraca się i widząc Jasia od razu mierzy cepem w niego, lecz ten zdążył uskoczyć i nic się nie stało. Potem Janek przyszedł też do naszej izby, żeby tradycji stało się zadość i chlusnąć na kogoś tą wodą oraz opowiedzieć zabawny incydent.

W okresie świąt Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli, też było wiele zwyczajów i przesądów. Najbardziej znanym przesądem była wiara w to, że co się zdarzy w dzień wigilijny, będzie rzutować na cały przyszły rok. I tak uda się ci coś upolować, dobrze zrobić albo nabyć, kupić itp. to będzie tak przez cały rok. No i jeśli kobieta przyjdzie jako pierwsza do twojego domu, to będzie prześladować cię nieszczęście, więc kobiety siedźcie w domu i szykujcie postnik na wieczerzę. Podobno mój dziadek Błażej, ojciec mojej mamy, był zapalonym myśliwym i w dzień wigilijny musiał zapolować. Brał strzelbę, stołek oraz worek z sieczką i szedł na upatrzone wcześniej miejsce, odpowiednie do czatowania. Tam siadał na stołku, żeby nogi nie zmarzły to wkładał je do worka z sieczką i czekał. Po godzinie czekania albo i trzech, dało się słyszeć strzał i życie przeważnie straciła sarna, czyli koza albo koziołek. 

Opowiadał mi kiedyś Rysio Z. z Malińca, zwany wśród rówieśników “Zielonką”, że zgodnie z ludowym wierzeniem o szczęściu w dzień wigilijny, spróbował ukraść małą brzózkę z państwowego lasu, głównie po to żeby zapewnić sobie szczęście i bezkarność przez cały rok. Założenie było takie, że gajowi i straż leśna w wigilię pewnie aż tak nie czuwają, co najwyżej pilnują żeby choinki ktoś nie ukradł, więc nie ma czego się bać. Wziął siekierę, wszedł do lasu i tnie tę brzózkę. Kilka machnięć i brzózka leży. Ogląda się a tu gajowy przy nim stoi. Akurat był to człowiek litościwy i uwierzył mu w tę jego opowieść, jak to Rysio chciał przekonać się czy ma szczęście. No i miał, bo gajowy darował mu ten występek i życzyli sobie obaj wesołego świętowania.

Ja osobiście też spotkałem się wielokrotnie z tym przesądem, że jeśli do domu pierwszy wejdzie mężczyzna, to szczęście jest gwarantowane na cały rok. Pewnego roku przyszło mi wracać ze Śląska do rodzinnego domu, akurat w dzień wigilijny na ferie świąteczne. Tego dnia nad ranem wysiadłem na stacji kolejowej w Zaklikowie, pieszo szedłem 2 kilometry do miasteczka, gdzie okazało się, że autobus do Modliborzyc lub Janowa Lub. w wigilijny dzień nie pojedzie. Nie było wyjścia lepszego tylko pieszo pokonać te 13 kilometrów. Uszedłem 10 kilometrów i w Potoczku zaczęło się robić widno. Pomyślałem sobie, wejdę po drodze do mieszkającej tu ciotki Agnieszki P. (siostry mojej mamy), złożę jej życzenia a przy okazji odpocznę. Zostałem jakoś szczególnie życzliwie powitany. Ciotka prawie cały czas mówiła: – O, jakże się cieszę. Oj jak się cieszę!

Po pewnym czasie, do swojego zachwytu jeszcze dodała że: – jakby w Wigilię, nie daj Boże, pierwsza jakaś baba przyszła, to cały rok nieszczęście!

A w moim domu rodzinnym, zawsze w Wigilię musiała być choinka, żywe pachnące świerkowe drzewko z lasu. Najpierw przynosił ją z lasu ojciec, dopóki nie potrafiłem ja tego zrobić lub moi bracia. Ojciec też przynosił ze stodoły do izby mieszkalnej snop niewymłóconego żyta, tak zwanego króla, który towarzyszył nam aż do święta Trzech Króli. Zastanawiałem się kiedyś, co miała oznaczać albo symbolizować ta tradycja? Ojciec jakoś wyjaśniał, że to gest oznaczający gotowość udzielenia gościnności a jednocześnie dziękczynienia Bogu. Stąd dobra sytuacja do przesłania tego przysłowia: “gość w dom, Bóg w dom”. No bo jest ziarno, to będzie chleb i jest czym przyjąć gościa. To symbol dostatku z czasów przeszłych i trudnych. Kto miał ziarna zbóż a jeszcze do tego żarna, mógł mieć mąkę a z niej chleb, i nie obawiać się głodu na przednówku.

Przed wieczerzą wigilijną sprawdzano stan obejścia, zadawano paszę zwierzętom i jeżeli był śnieg to odśnieżano dojście. Obwiązywano słomą pnie młodych drzew owocowych, albo wiązano im kokardy ze słomy. Zastanawiałem się, czy te chochoły na coś pomagają? Ojciec zapewniał mnie, że ten obyczaj ma przynosić dobry urodzaj owoców w nadchodzącym roku. A mnie wydawało się, że to raczej ochrona przed zimnem albo przed zającami, co zimą lubią obgryzać młode drzewka.

Z innych obyczajów było praktykowanie opłatka dla krów i koni gospodarskich, który był kolorowy (różowy czy niebieski, tego dobrze nie pamiętam) – zwierzęta dostawały go po ludzkiej wigilijnej wieczerzy, zwykle już w Boże Narodzenie. Co do wieczerzy wigilijnej, zwanej postnikiem, tradycją był biały obrus i pod nim siano na stole, a jadło nie zawierało mięsa, z wyjątkiem ryb z których szczególnie hołubiony był karp smażony. Z tłuszczów w kuchni stosowano masło i olej, koniecznie tłoczony na zimno. Po wieczerzy było obowiązkowe rodzinne śpiewanie kolęd. Potem zaś można było iść grupowo z sąsiadami na pasterkę.

Od Świętego Szczepana już chodzili po wsiach kolędnicy. W Osówku i pobliskich wsiach, przeważnie były to okazyjne przedstawienia z żydowskim królem Herodem. W tej niejako teatralnej grupie udział też brały inne postacie: Anioła co zwiastuje Boże Narodzenie, był też Diabeł, Śmierć i Żyd, oraz Marszałek i Żołnierze króla. Spektakl trwał na ogół krótko, około 15 minut lecz mógł być przedłużony zależnie od potrzeb na dowcipy i intencjonalne wygłupy postaci Diabła, Śmierci i Żyda. Ważnym składnikiem tego wydarzenia były urocze stroje i akcesoria kolędników, które przygotowywano wcześniej samodzielnie i czasem bardzo misternie. Gospodarze przyjmujący kolędników za wcześniej umówiony datek, często podejmowali też kolędniczą drużynę jakąś dobrą nalewką czy poczęstunkiem wspomagającym, potrzebnym nieraz w czasie zimy.

Najpiękniejszym obyczajem świątecznym z czasów mojego wiejskiego dzieciństwa, było to przygotowywanie się do świąt, ten nastrój wyczekiwania czegoś pięknego, wzniosłego i uroczystego. Na Boże Narodzenie robiło się jakieś ozdobne pająki wiszące pod sufitem, ozdoby na choinkę jak łańcuchy, szyszki, kwiatki, grzybki itp. z kolorowego papieru czy marszczonej bibuły. Wieszało się na choince jabłka, orzechy i ciastka specjalnego wypieku, że pachniało w izbie, jak nie przymierzając w sklepie kolonialnym z zamorskimi przyprawami. Kiedyś nie było szklanych, kolorowych bombek ani zimnych ogni. W specjalnych lichtarzykach, przypinanych na gałązkach choinki, były małe świeczki, które często sprawiały niebezpieczeństwo pożarowe. W drugiej połowie ubiegłego ‌wieku, dopiero na dobre weszły w użytek na wsi, te wspaniałe błyszczące dla dzieci ozdoby choinkowe, później nawet też sztuczne, plastykowe choinki. Ale co naturalne to najlepsze, tak uważam, choć w swoim gdyńskim mieszkaniu też mam czasem na święta niestety choinkę sztuczną. W tym roku chyba już jej nie będzie, bo na podwórku z inicjatywy społecznej rośnie zasadzony naturalny świerk, do tego jeszcze srebrzysty.

Czesław Aleksak

25.10.2020 r.

Related posts

2 komentarze

Gosława Grabowska 24 grudnia 2020 at 00:48

Znam podobne historie od mojej mamy która nazywa sie Janina Aleksak . Ciekawe czy jest spokrewniona z Czesławem Aleksak. Teraz mieszka na Dolnym Śląsku. Ale pochodzi z Brzezin to niedaleko Zaklikowa ,Łążka

Reply
Czesław Aleksak 12 lutego 2021 at 07:12

Odpowiadając pani Gosławie przyznam, że takie samo nazwisko które ma jej mama i ja, nie miało bezpośrednich związków rodzinnych, ale wykluczać ich nie należy. Kilka pokoleń wstecz prawdopodobnie mieliśmy wspólnych antenatów. Serdecznie pozdrawiam panią Janinę. Brzeziny to przecież przysłowiowy rzut beretem od Osówka.

Reply

Leave a Comment