Image default

Tekst: Czesław Aleksak*

Moje życie i dziecięce przygody w czasie szkolnym (Osówek, gm. Potok Wielki)


Na wstęp do prezentacji tego wspomnienia, wybrałem taki cytat mojego ulubionego poety:
Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca.
— ks. Jan Twardowski

Gdy w 1954 r. chodziliśmy z kolegami szkolnymi do kościoła parafialnego w Potoku Wielkim na nauki przedkomunijne, to też miałem parę przygód, które udało się mi zapamiętać. Palił się las i był to straszny widok tego dymu, który unosił się do góry w ogromnych kłębach czy w postaci chmur. Widoczny był z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Nie wiadomo jaka była przyczyna tego pożaru. Bywało, że w ten obrzydliwy sposób podobno niektórzy mścili się nieraz na służbie leśnej, za surowe egzekwowanie konsekwencji samowolnych naruszeń struktury lasu lub działań na jego szkodę.

Koledzy z Malińca, jak Czesiek W. czy Maniek P., którzy przechodzili niedaleko tego pożaru, byli przesłuchiwani czy to oni przypadkiem nie przyczynili się do tego. A było tak pewnie dlatego, że chłopcy w tym wieku próbowali palić już papierosy. Ja się przed tym wzbraniałem (co później w dorosłości okazało się nieskuteczne) ale kiedyś zdurniałem i dałem się namówić na jednego “na próbę”. I miałem pecha! Jechał rowerem sąsiad Aleksander S. (chrzestny mojej siostry Heni), który zauważył coś podejrzanego, że się mi zza tułowia coś dymi z założonych rąk. Zatrzymał się i zabrał mi tego dopiero co napoczętego papierosa. Jadąc do domu przejeżdżał obok pola, na którym pracował mój ojciec, więc też zatrzymał się i poprosił (celowo) żeby ojciec poczęstował go jakimś papierosem. Ojciec z przyjemnością wyciągnął “Sporty” a kum Aleksander na to: – Eee, to wasz syn lepsze pali! Zobaczcie  – “Wczasowe”… Ojciec nie dowierzając obejrzał i zdziwił się bo wiedział, że dotąd nie paliłem, ale za wiadomość podziękował. Gdy wrócił wieczorem późnym do domu, nie pomogło nawet to że skryłem się już do łóżka. Wziął taki gruby sznur konopny tzw. postronek i dostałem porządne lanie, aż przyrzekłem ojcu, że do ust więcej tego nie wezmę. I dotrzymałem słowa do pełnoletności. Później początki tego nałogu u mnie zaczęły się dopiero w wieku niespełna 23 lat.

Ja i moje rodzeństwo bawiliśmy się z innymi dziećmi dalszych sąsiadów, którzy w pobliskim stawie i na łąkach wypasali bydło rogate i owce. Starsi chłopcy którzy w stadach owiec mieli barany, potrafili nauczyć je walki i nieraz trzeba było uciekać albo nieruchomo położyć się, by baran dał spokój i nas nie atakował.

Ten staw w pobliżu domu, to było urocze miejsce. Nie dziwię się ojcu, że je uwielbiał. Było to siedlisko płazów, dzikich ryb, gadów, ptaków, nawet bocian czarny też się  czasem pokazywał. Graniczące ze stawem łąki też sprzyjały rozmnażaniu się ptactwa i żerowała na nich dzika zwierzyna jak sarny, jelenie, dziki, czy nawet później łosie. Wiosną i latem to grały zwierzęce i ptasie orkiestry z chórami żab, że gdy ktoś mi mówi o Mazurach, to sobie je tak właśnie wyobrażam słuchowo.

Staw w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku został przywrócony trochę do pierwotnego stanu, bo kiedyś był zbiornikiem zapasowej wody dla innych stawów rybnych w Malińcu i w Osówku. Pogłębiono go nieco i usypano nową groblę, przez co stał się bardziej też atrakcyjny dla nas dzieci i dla zwierząt wodnych. Zjawiły się szczury piżmowe i nawet początkowo zdawało mi się, że widziałem wydrę.
Najważniejsze dla mojego ojca były ryby, których tam chyba celowo trochę wpuszczono na próbę, a ponadto sam się pojawiał czasem narybek dziki. Ojciec stał się miłośnikiem wędkowania. Ogólnie mało sypiał i nieraz wystarczało mu do wypoczynku jedynie godzinę snu! Wstawał więc o świcie i udawał się z prowizoryczną wędką na groblę, gdzie obserwując wschód słońca i budzenie się przyrody do życia, spoglądał na pływający spławik zrobiony z korka od butelki, czy ta rybka skusiła się już na dżdżownicę czy nie. Czasem na haczyku wędki zaczepiał ugotowanego ziemniaka, licząc na karpia. Mama nie była z tego zadowolona, bo sama lubiła sobie sypiać częściej i dłużej. Problem był w tym, że ojciec siedząc na grobli widział własny dom i dym który z komina się unosił. Jeżeli do godziny szóstej nie było widać dymu to były wtedy wymówki i żale “dlaczego tak późno!” Ja też nie byłem entuzjastą wczesnego wstawania, ale wędkowanie nawet mnie interesowało. Żeby nie robić ojcu przykrości, to kilka razy zgodziłem się wraz z nim wstać wcześnie i spróbować złowić coś oraz popatrzeć z nim na wschodzące słońce. I miałem tzw. “branie”. Wyciągałem co chwilę jakąś rybkę a ojciec ani jednej. Głowił się dlaczego tak jest i nie mógł zrozumieć, że ryby mają swojego nosa – ja nie paliłem papierosów a ojciec miał palce aż żółte od nikotyny, bo palił bez lufki. Po tym zdarzeniu zaczął palić papierosy zawsze w lufce.

Średnio co niecałe dwa lata, moje rodzeństwo powiększało się o jednego małego członka rodziny. Na ogół wszyscy cieszyli się z tego powodu. Dochodził też dodatkowy obowiązek opiekowania się narodzonym małym maleństwem, bo rodzice byli często zajęci ważnymi czynnościami gospodarskimi. Bywało też wesoło zważywszy, że wiele nas było, co też było okazją do zabaw, chociażby w chowanego.
Pamiętam dzień zimowy w którym miał urodzić się brat Marian. Na prośbę mamy, która czuła że moment rozwiązania nadchodzi, udałem się furmanką po ojca, który pracował w lesie, by jak najszybciej powrócił do domu i odwiózł mamę do szpitala. Trwało to może zbyt długo, ale mama już przyszykowana wsiadła na tę furę i pojechali ciemnym wieczorem zimowym do szpitala odległego 19 kilometrów. Po drodze jednak nastąpił poród w okolicy wsi Stojeszyn. Na szczęście kobieta, która w pobliżu mieszkała umiała pomóc mamie, dopóki nie przybyła karetka pogotowia, którą jakoś później wezwano.

Ojciec miał przyjaciela i kolegę z lat młodzieńczych, Józefa K. z Malińca. Przez pewien czas pracowali razem w okresie moich lat szkolnych, więc była okazja posłuchać ich rozmów, wspomnień z czasów kawalerskich i lat wojny. Gdy zimą wieczorem spotykali się u nas w domu, to udając, że śpię, długo wysłuchiwałem ich rozmów o wodzu Śmigłym-Rydzu, o generale Andersie czy Monte Cassino. Szanowny kum Józef (choć to jego żona Helena była w rzeczy samej chrzestną matką mojego brata Mariana) zdaje się przeszedł szlak bojowy na zachodzie, więc miał co opowiadać i robił to ze swadą. Był też inny znajomy ojca, z zamiłowania, a także zawodu cieśla i stolarz, Michał S.  Nie wiem czy to był uczestnik bitwy pod Monte Cassino, czy w Niemczech był w czasie wojny, ale czasem po drodze z kościoła wstępował do nas, by jakiejś nalewki okazyjnie łyknąć i porozmawiać o czasach wojennych z moim ojcem, którego jak się wydaje bardzo lubił i cenił. Cieszył się ogromnie, że wojnę przeżył, na której tyle okropności widział i gdy tylko łyknął dwa kieliszki, to do mojego ojca tak rzekł: – molera, Janku, zaśpiewajmy… “Rozkwitają pąki białych róż”… i już dobry nastrój pana Michała nie opuszczał, bo były jeszcze: “Wojenko, wojenko..” i “Zielony mosteczek…” a także inne dawne piosenki żołnierskie czy ludowe.

Teraz zdaje się mi, że z perspektywy czasu wartość tamtych sytuacji i zdarzeń jest nie do przecenienia. Takich klimatów już z pewnością nie będzie. Jak mawiali starożytni, panta rhei…

c.d.n.

Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.

Related posts

3 komentarze

Czesław Aleksak 2 września 2020 at 07:13

Chcę dodać że w końcowej części tekstu dotyczącego mowy pana Michała jest błąd, spowodowany prawdopodobnie dobrym zamiarem jasności przekazu. Pan Michał nigdy nie klął i nie przechodziło mu w ustach takie słowo jak “cholera”. W tym celu używał zmienionej postaci tego przerywnika mówiąc “molera”, żeby nikogo (a zwłaszcza Stwórcę) nie obrazić. To tyle w kwestii jasności. Wierzę że żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają tego życzliwego człowieka.

Reply
Jakub Piechota 2 września 2020 at 21:42

Panie Czesławie, najmocniej przepraszam, myślałem, że jest to po prostu literówka i zredagowałem po swojemu… Już poprawiam.

Reply
Mary Clare Windisch 26 czerwca 2023 at 03:59

Paine Czeslwalie, I am your American cousin. I have had tears in my eyes all day as I translated and read your story and your father’s stories from Osowek. It was a miracle I found them! I am the granddaughter of Zophia Kutyla born in Osowek 1894 who married Stanislaw Maj from Rzeczyca Ziemianska. Zophia’s mother was Katarzyna Rapa. ( my great grandmother) My grandparents came to the USA and settled In Pennsylvania. As a child I heard stories of my great Aunts; both my Babcie and my dad would relay the story about the massacre of September 29, 1942. My grandmothers sister was Frania Syp, wife of Antoni Syp. I have photos of both Frania and Antoni I would be happy to share. We know of this story from my grandmother’s other sister Wladyslawa Twardygrosz, who fainted and survived. I’m not sure if she was in Osowek or Gwisdow. I found her husband Antoni Twardygrosz and son Feliks on the Kalenne monument. Another one of her sons lived and had difficulties after these tragedies. I do not remember his name. My grandmother also had a brother Antoni Kutyla. I have a note that he was a gamekeeper of the estate. The story told was the men were involved in activities against the Germans, perhaps her brother.
My grandmother was an intelligent , beautiful and holy woman.
My father was also a great and holy man. As an American he fought in World War II ,not only for the USA but also for his parents country; as the well-being of Poland and the family were always in their prayers and hearts. My Babcie missed her family very much and after a loss of her first child had a breakdown, missing her mother so very much. The Virgin Mary appeared to her and told her she would have many children and grandchildren and she was shown their faces. The priest knew this and approved her vision. Zophia had 8 more children and 32 grandchildren. I am the youngest daughter of my father and youngest granddaughter of the Maj’s. Also, my dad inherited land in Osowek in 1975 but gave it to cousins. Perhaps you know of this??
We are a loving and happy family. I stay in touch with most of my cousins who still are alive. My oldest cousin Ronnie Hajec who was also born in 1945 passed a few years ago. I am 59 and have 3 younger boy cousins who are 2 years my junior.
I can’t thank you enough for your stories for they gave us a glimpse of my grandmother’s family and home. We are so very grateful for your storytelling. I would be so happy to speak with you sometime. If you do not speak English I can get a translator.
I hope to hear from you!
Mary Clare Windisch ( born Maj)

Reply

Leave a Comment