Tekst: Czesław Aleksak*
Jeszcze jedno spojrzenie w dzieciństwo i wyjazd na Śląsk
Ze swojego wczesnego dzieciństwa pamiętam niewiele. Z opowiadań rodziców kojarzę hałas, jaki zrobili bandyci, czy podający się za partyzantów uzbrojeni rabusie, którzy w grudniu 1945 roku ogołocili gospodarstwo ze wszystkiego, co było przydatne lub przedstawiało wartość. Potem była służąca Kasia J., której nie mógł się ojciec pozbyć, bo wrzeszczałem gdy miała odejść. Pamiętam, że już po odejściu Kasi byłem bardzo samodzielny i wychodziłem sobie nieraz dość daleko od domu, czym napędzałem strachu rodzicom, a przy okazji bawiąc się nieświadomie wynosiłem potrzebne w domu przedmioty, czy narzędzia. Kiedyś zainteresowany rosnącymi w zbożu na polu bławatkami, wszedłem w te stojące badyle i ości zbożowe, by piękne chabry zerwać. I stało się coś strasznego. Wielka zbożowa ość wbiła się mi w gałkę oczną i wrzeszczałem okropnie. Ojciec próbował mi wyciągnąć tę ość ale ze strachu nie pozwoliłem. Wreszcie gdy umęczony płaczem zasnąłem, ojcu udało się jakoś wyciągnąć niebezpieczną ość i wstałem jakby nic się nie stało. Na pytanie: – Czesiu, a gdzie ość? – odpowiadałem rzekomo niecenzuralnie, gdzie ją mam. Było podobno utrapienie ze mną.
Pamiętam babcię i dziadka, który był chyba najlepszym dziadkiem na świecie. Wnuczki swoje brał na kolana i zawsze coś dla nich miał: słodycze lub jakieś smakołyki. Śpiewał przy tym piosenki albo opowiadał wierszyki lub bajki. Za to babcia była surowa, wymagała całowania w rękę i chociaż starała się jakoś przybliżyć siebie wnuczętom, to jednak wszyscy woleliśmy dziadka.
To co teraz napiszę, zabrzmi podejrzanie pod względem wychowawczym, ale było jak było! Były chrzciny mojej siostry Wandzi. Miałem wtedy prawie 5 lat. Byli goście w domu z tej okazji, czyli członkowie rodziny, rodzice chrzestni i najbliżsi sąsiedzi. Była też biesiada, bo był akordeonista, śpiewy i kolorowa nalewka, dokładnie wiśniówka. Byłem na kolanach u ojca i ciągle rwałem się do tej wiśniówki. Ojciec bronił tego kieliszka jak mógł i wstyd mu było, że tak to wygląda. A dziadek widząc to mówi: – Janku, dajże dziecku spróbować troszkę i nie bój się, nie zaszkodzi mu to! Ojciec mimo to oponował, ale po chwili oddał mnie dziadkowi mówiąc: – to niech się dziadek teraz męczy z nim. No i dziadek przyjął mnie na kolana, a ja nie wiadomo kiedy podobno tak sprytnie złapałem kieliszek z wiśniówką i opróżniłem go do dna! I ten moment dobrze pamiętam. Było mi jakoś dziwnie, chciało się mi spać, akordeonista grał za głośno, ojciec mój cały był w strachu, żeby mi się coś nie stało złego, dziadek usłyszał wyrzuty ale był pogodny i uśmiechnięty. Podobno mówił żartobliwie, że każdy chłopak i tak kiedyś tej wódki spróbuje, więc nic straconego.
Pamiętam też, że odwiedzaliśmy rodzinnie babcię i dziadka, dokładnie rodziców mojego ojca (tu dodam że rodzice mojej mamy wraz z innymi mieszkańcami wsi zostali w czasie wojny rozstrzelani przez okupantów niemieckich za rzekomą pomoc partyzantom,) którzy mieszkali we wsi Krasonie, odległej o kilka kilometrów. Pewnego dnia jechaliśmy furmanką po czasie sporej ulewy, spotykając na drodze wiele kałuży. Jako maluch pytam więc – kto tu nalał tyle wody? Ojciec z całą powagą odpowiada że Bozia nalał!. Jedziemy dalej i mijamy stawy rybne, a tam wody bardzo dużo. Krzyczę więc: Ale tu dużo Bozia nalał wody! Dopiero później jakoś dotarło do mnie, że to woda jakby z nieco innego powodu.
Bywały ze mną inne kłopoty. Gdy mama zostawiła mnie i młodszą siostrę w domu, który był kryty słomianą strzechą, potrafiłem wyjść na strych, wyrwać słomę w połaci dachowej i przez otwór wyjść na dach (żeby widzieć z góry starszych kolegów pasących bydło na pobliskim stawie), ale wejść z powrotem lub zejść z niego już nie umiałem.
Do moich lat siedmiu była nas czwórka rodzeństwa, ja i trzy młodsze siostry. Miałem obowiązek opiekować się nimi i pomagać we wszystkim rodzicom. Jeśli brakło narąbanego drewna do paleniska w kuchni, to w wieku lat siedmiu już potrafiłem go narąbać. Ojciec kupił mi małą siekierę i nauczył, jak bezpiecznie się nią posługiwać. W 1952 r. urodził się mój brat Tadzio, co pozwalało mi (jak zapewne i mojemu ojcu) sądzić, że i na niego kiedyś spadną po części “męskie obowiązki”. Brat jeszcze urodził się w domu, gdy ja w tym czasie już pasłem krowy razem ze Stefcią S., starszą koleżanką z sąsiedztwa.
I w 1958 roku przyszedł wreszcie koniec mojej nauki w szkole podstawowej oraz ten moment, że ostatecznie trzeba zdecydować, gdzie będę dalej się uczył. Wedle moich zainteresowań, które były różne i nie skrystalizowane, to najlepiej byłoby mi iść do liceum, ale miałem obawy czy w razie czego rodzice będą w stanie zabezpieczyć mnie materialnie – nauka była za darmo, ale internat trzeba było opłacić, przy tym ewentualne stypendium było tylko dla najzdolniejszych uczniów, gdy ja do takich sam się nie zaliczałem, uważając że niski poziom nauczania w mojej szkole spowodował, iż mam podstawy słabo opanowane. Później okaże się to nieprawdą, ale tak wtedy myślałem.
Poszedłem więc drogą najprostszą i najkrótszą – wybrałem z ogłoszenia Zasadniczą Szkołę Górniczą kopalni węgla kamiennego “Rydułtowy” w Rydułtowach na Górnym Śląsku. Tam była gwarantowana pomoc materialna i bezpłatne zakwaterowanie w internacie, a dla najzdolniejszych dalsza nauka w technikum górniczym. I nie trzeba było zdawać egzaminów, podczas gdy inne szkoły tym warunkowały przyjęcie. Trzeba było tylko uzyskać zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowia, kupić bieliznę osobistą oraz pantofle domowe, czyli kapcie, i hajda na Śląsk! Ostatniego dnia sierpnia należało zgłosić się w internacie a reszta formalności miała nastąpić już w szkole dnia następnego. Ojciec nie był tym zachwycony a matka też była pełna obaw – takie dziecko które dobrze świata nie widziało, ma być tak daleko od domu? W dodatku koleją miałem jechać dopiero drugi raz! Zdecydowano, że ojciec pojedzie ze mną. Wyjechaliśmy przed południem z domu, a dojechaliśmy po południu dna następnego do owych Rydułtów i do internatu. Przyjęcie przez kierownika pana Gasza, było bardzo miłe. Zaproponowano, by ojciec pozostał dzień czy dwa i poznał szkołę oraz kopalnię, w której będę uczył się nowego, pięknego rzekomo zawodu. Mnie się wszystko podobało. Sale mieszkalne czyste i schludne, duża jadalnia, świetlica i biblioteka w której można czytać co się chce! Ojca zaś przerażał ów hałas urządzeń kopalnianych, ta wysoka góra sztucznie usypana z odpadów wydobywanego urobku, zwana hałdą, a także sama myśl, że tam setki metrów pod ziemią trzeba ryć jakieś chodniki i wyrąbywać węgiel czarny, brudzący tak człowieka, że wygląda jak sam diabeł. Pytał mnie chyba ze trzy razy czy na pewno chcę zostać, bo mogę przecież wrócić i są inne szkoły! Ja jednak zdecydowanie powiedziałem “zostaję” i nie było wyjścia – poszliśmy z ojcem do miasta by kupić jakieś odzienie, bo praktycznie nic nie miałem zapasowego, a mundury szkolne mieliśmy otrzymać dopiero przed zimą. Kupiliśmy dziecięcy najtańszy garniturek, w którym miałem chodzić do szkoły. W internacie po raz pierwszy mój ojciec i ja widzieliśmy telewizor – ten był marki “Belweder”, oczywiście w wizji czarno-białej, bo innej wtedy nie było. Po raz pierwszy spróbowałem stołówkowego jedzenia i tylko zupa pomidorowa, której dotąd nie jadłem, smakowała mi dziwnie, za to reszta wyśmienicie. Później za kilka miesięcy znienawidziłem margarynę “Vita”, która smakowała prawie jak mydło, oraz wszystkie kasze, ryże i makarony, a to dlatego, że brakło ziemniaków, bo cały zapas w zimie przemarzł i dlatego obiady były z tymi dodatkami.
Ojciec pojechał, a ja zostałem pełen dobrej wiary, że będzie wspaniale. W szkole nowych uczniów podzielono na klasy o dwóch kierunkach: elektromonter górniczy i eksploatacja złóż węglowych. Ja zostałem zapisany do tego drugiego, co zaakceptowałem. Od tego podziału klasowego zależało zakwaterowanie do poszczególnych sal w internacie. I chociaż na początku zamieszkałem z Marianem K., który był też z lubelskiego, to później musiałem przenieść się do innej sali, bo on był zapisany w innej klasie. Teraz zamieszkałem w sali która miała chyba numer 10, ale za to mieszkał też w niej Marian W., który był chłopakiem z moich prawie stron rodzinnych, to jest z Zarajca Potockiego, odległego od mojej wioski około 10 kilometrów. Był też chłopak z rzeszowskiego (chyba Staszek Ł.) i było dwóch z Krasnegostawu, z których jeden strasznie zarozumiały i podobny do Murzyna, w dodatku awanturnik. Mnie, chłopaka wsiowego, traktował z pogardą, ale w szkole okazał się strasznym głąbem, choć rzekomo miał być przedtem w liceum. Kiedyś zdenerwował, czy bezczelnie zaczepił Mariana W., mojego kolegę, i tu się naciął. Marian był spokojnym i cichym chłopcem, ale miał ciężką rękę – przyłożył chłopską łapą Murzynowi trzy razy i ten już więcej do niego nie startował. Dzięki temu i ja miałem spokój, chociaż też bym się mu postawił, gdyby taka konieczność zaszła. Było trochę nieprzyjemnych sytuacji z kolegami ze starszych roczników – niektórzy byli bardzo bezczelni i wymuszali na młodszych okupy w postaci datków na papierosy. Niektórzy ustępowali i dawali im kieszonkowe, ale też niektórzy, zwłaszcza z domów dziecka, którzy trzymali się razem, byli niewzruszeni. Ja też jakoś się oparłem, lecz miałem zatarg z jednym z najstarszego rocznika i pamiętam, że miał nazwisko Keller – chciał siłą na mnie wymusić owe złotówki, a ja ich nie miałem zbyt wiele. Ganiał za mną jak gepard za antylopą i już prawie by mnie dopadł, a wtedy ja spróbowałem aktorskich umiejętności i udałem zemdlonego – zacząłem przewracać oczyma i udawać, że mnie rzucają drgawki i Keller zbaraniał. Teraz będzie na niego, że chciał chłopaka wykończyć! Oczywiście i niezwłocznie wychowawczyni, poczciwa, starsza pani Gembarzewska, doniosła o tym kierownikowi panu Gaszowi i odtąd jakoś Keller dawał mi spokój.
Życie w internacie jednak bardzo się mi spodobało. Szczególnie świetlica i czytelnia gdzie na początku sporo czasu spędzałem. Najwięcej jednak poświęcałem czasu na czytanie. W bibliotece było tyle ciekawych książek, że nie mogłem przepuścić takiej okazji, by nie poczytać pięknych w treści książek przygodowych Curwooda, Coopera, Londona, Verne’a i innych. W konkursie czytelniczym zająłem pierwsze miejsce, a przeczytałem tych książek w okresie półrocza chyba 62, jeśli dobrze pamiętam. Zostałem od razu zauważony przez naszą dobrotliwą wychowawczynię i nauczycielkę panią Gembarzewską (zwaną przez nas pieszczotliwie “Babcią”), która była inwalidką z czasu wojny. Jedna jej noga była usztywniona, ale poświęcała nam dużo swojego czasu. Dziś, gdy wracam pamięcią do tego okresu, to stwierdzam, że tego czasu poświęciła nam na pewno więcej, niż przewidywały to jej obowiązki – wydaje się mi, że należała do III-ciego świeckiego zakonu franciszkanów czyli “tercjarzy”, lecz tego w żaden sposób nie manifestowała. Swoją charyzmą i ludzkim patrzeniem na rzeczywistość, przypominała mi księdza Champerka z kościoła w Potoku Wielkim. Nie kryła się z tym, że była zwolenniczką ideałów wolnościowych. Wydała się mi czasem sympatyczniejsza, niż moja rodzona babcia. Przez rok uczyła nas historii.
c.d.n.
* Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.