Tekst: Czesław Aleksak*
Szkolny teatr, harcerstwo, recytacje i wakacje w lesie
Było to z pewnością w drugim roku nauki w Rydułtowach. Utworzono w szkole zespół dramatyczny, którym opiekował się pan Hink – na początek postanowiono wystawić sztukę, napisaną przez jakiegoś zasłużonego dla Śląska pisarza (chyba Wilhelma Szewczyka). Niestety nie pamiętam tytułu a była to sztuka o tym, jak to porządny młody chłopak, wzorowy górnik ale “gorol“, starał się o rękę pięknej młodej Ślązaczki Jadwisi (Hedwiżki), która mieszkała tylko z ojcem. Chłopcu temu przeszkodził zły człowiek Stanaszek, narzędziowiec z kopalni, który perfidnie wydał owemu górnikowi złe wiertła do pracy i ten uległ wypadkowi. Tego złego człowieka grałem ja, Jadwisię piękna dziewczyna Rita, która uczyła się wieczorowo, ojca Jadwisi grał Janek M., a młodego górnika Janek Ch. Pan Hink do tej sztuki wyposażył mnie w kapelusz tzw. model “borsalino” oraz w laseczkę, namalował mi czarny wąsik, że wyglądałem prawie jak amerykański bankier. Podobno wszystko wyszło dobrze i podobało się dyrektorowi kopalni. Pamiętam z tej sztuki takie przerywniki Janka M.: “ta pierońsko fajfka zaś sie zapchała!” Fajne to były czasy. O obydwu Jankach do dzisiaj nie mam wieści.
I też w drugim roku nauki zapisałem się do drużyny harcerskiej. Czasu na to nie miałem zbyt wiele, ale uczestniczyłem chętnie, a muszę przypomnieć, że w szkole podstawowej w Osówku byłem zastępowym.
Uczestniczyłem w wielu spotkaniach i rajdach. Przez to miałem święty spokój z agitatorami do ZMS-u, bo tłumaczeniem było że “brak już czasu”. Czas ten był mi przyjemny i pouczający, bo spotykaliśmy się czasem z uczestnikami Powstań Śląskich, którzy nam wiele ciekawego opowiadali. No i harcerki! Te młode wdzięczne dziewczyny powodowały, że nasze postrzeganie ich stało się bardziej naturalne i pozbawione strachu lub wyuzdanej śmiałości. Te harcerskie wycieczki w teren, rekompensowały mi poniekąd rozłąkę z Osówkiem i rodziną. Flora i fauna podobne tu jak w lubelskim, ptaki śpiewają tak samo, a w lesie czułem się jak ryba w wodzie. No i śpiewaliśmy harcerskie i śląskie piosenki. Uważam dziś, że harcerstwo ma wielkie zasługi w kształtowaniu charakteru i kultury młodych ludzi. Pozdrowiłbym chętnie teraz druha Zygfryda M. i druhny, które mnie pamiętają.
Wiosną 1961 r. za namową pani Gembarzewskiej (zwanej “Babcią“)postanowiłem wziąć udział w ogólnopolskim konkursie recytatorskim. Wybrałem sobie jako utwór wiodący fragment prozy z “Syzyfowych prac” pt. Lekcja języka polskiego. Było to około 12 minut mowy i do tego jakieś dwa wiersze na 3 minuty, co stanowiło w myśl regulaminu górną granicę 15 minut recytacji. Poprzeczkę postawiłem sobie wysoko i nauczyłem się tego w mojej ocenie zadowalająco. Szkoła w osobie pana dyrektora P. zażądała, abym wystąpił w “służbowym” mundurze jako reprezentant szkoły, na co ja nie chciałem się zgodzić motywując, że mój mundur jest już podniszczony (miał prawie dwa lata użytku) i że ewentualnie mogę wystąpić w galowym, jeżeli go otrzymam. Narobiłem tym hałasu, że niemal całe grono nauczycielskie na mnie się obraziło, ale ja uparłem się (teraz myślę, iż niesłusznie) uważając, że już sam mundur mnie postawi w ocenie niżej, bo szkoła nasza wobec innych szkół ogólnie jakby nie miała wysokiego prestiżu czy poziomu nauczania. Tak więc ubrany w prywatny garnitur, zgłosiłem się na eliminacje do miejscowego Domu Kultury, gdzie było już wielu uczestników z różnych szkół i kilku przedstawicieli dorosłych. Atmosfera jaką zastałem, była pełna napięcia, bo na widowni byli przedstawiciele szkół oraz rodzice, zabiegający żeby ich kandydaci wypadli jak najlepiej. Z mojej strony chyba nie było nikogo na widowni.
Eliminacje czyli przesłuchania publiczne kandydatów-uczestników trwały długo. Prowadzący wyczytywał nazwiska a mojego jakoś nie zauważał. Czułem się bardzo dziwnie, bo to wyglądało na jakąś zemstę czy wręcz lekceważenie mojej młodej osoby. Starsi, którzy mogli później wystąpić, występowali przede mną, no i obawiałem się, że komisja oceniająca czyli jury, może już być zmęczona, albo i nieobiektywna. Byłem na końcu w strachu, że w ogóle nie ma mnie na liście, ale zawziąłem się i czekałem nie zważając, że niedługo pora spania i ciszy nocnej. W sumie okazało się, że wystąpiłem jako OSTATNI z uczestników konkursu. Byłem bardzo podniecony, ale nie miałem tremy – bałem się tylko, że jury przerwie mi występ uznając, że nie warto do końca słuchać tak długiego monologu. Na pierwszy rzut dałem krótkie wiersze, a potem dopiero właściwy popis prozą Żeromskiego. Mogłem się tu wreszcie wyżyć – recytowałem i bałem się, czy będzie to dobrze zauważone? Recytując obserwowałem widownię i jury: cisza jak makiem zasiał, a członkowie jury jakby zszokowani, że oto na koniec znalazł się ciekawy uczestnik! Skończyłem swój występ, ukłoniłem się i z ogromnym uczuciem ulgi zauważyłem, że wszyscy członkowie jury biją mi brawo NA STOJĄCO! Za około pół godziny jury ogłosiło wyniki i okazało się, że w eliminacjach powiatowych (!) zająłem zaszczytne pierwsze miejsce, które dało mi prawo uczestnictwa w dalszych eliminacjach wojewódzkich. Dostałem w nagrodę aparat fotograficzny m-ki “Druh”, który przy pierwszej próbie użytku okazał się uszkodzonym. Za ten brak munduru szkoła bardzo i wymownie obraziła się na mnie, choć nadal moje sceniczne ciągoty były spełniane.
Chętnie recytowałem inne utwory na szkolnej scenie, ku zadowoleniu wielu nauczycieli oraz mojego ojca. Pamiętam, że nauczyłem się na pamięć tekstu Koncertu Jankiela z mickiewiczowskiego Pana Tadeusza. Kiedy recytowałem go na uroczystym zakończeniu roku szkolnego, to wiele pań z widowni ocierało łzy ze wzruszenia. I powtórzyła się ta sytuacja w domu – wzruszyła się matka i ojciec, który prawie całego Pana Tadeusza znał na pamięć. Bardzo dumny był ojciec ze mnie. Traktował mnie prawie jak dorosłego.
A prawdziwych wakacji nie miałem. Ojciec pracował w lesie jako zbieracz żywicy i robotnik leśny. Musiałem mu pomagać, pracując w polu albo w lesie, ale już chodziłem na wiejskie zabawy i oglądałem się za dziewczynami, by po dwóch miesiącach przymusowego opalania się i ćwiczenia muskułów, znów we wrześniu ochoczo powrócić w szkolne obowiązki na Śląsku.
Zalzajer i inne szczęścia w nieszczęściach
Brałem udział w wielu harcerskich rajdach pieszych po ziemi śląskiej od Rybnika do Wodzisławia Śląskiego. To były piękne chwile – wszystko razem wzięte, dawało jakieś poczucie swojskiego klimatu i swobody, nie przymierzając jak w domu: pełna życzliwość ludzi, swojski krajobraz, bo tu pole, tam łączka, a tam las, a za nim jakaś hałda kopalnianych kamiennych odpadów. A jednak domu rodzinnego i tych miłych widoków z dzieciństwa, nic w pełni nie mogło zastąpić. Mięta wodna, trawa żubrowa czyli turówka wonna, albo widok czarnego bociana, tutaj niestety się nie zdarzały.
Miałem też dwa przypadki nieprzyjemne dla mnie w tym okresie. Pierwszy był zdaje się przy końcu pierwszego roku nauki; było w zwyczaju, że chłopcy z dziennej szkoły górniczej w czasie zajęć związanych z praktyczną nauką zawodu, byli czasem delegowani do pomocy pracownikom kopalni w ich czynnościach i mnie taka okoliczność spotkała – zostałem przydzielony stróżowi do otwierania kopalnianej bramy upoważnionym do wjazdu. Stróż był starszym kulejącym panem (być może kopalnianym weteranem – rencistą) i bardzo solidnym w obowiązkach. Zobaczył, że umywalka z której korzystał on i zmiennicy, jest bardzo brudna (o tym dowiedziałem się później) więc wykombinował, że do tego nada się kwas solny, który był w kopalni i w jemu znanym miejscu (o czym też upewnił się telefonicznie) więc nie wtajemniczając mnie dokładnie powiedział do mnie:
– Dziwej sie synek: tam kaj jest tyn wielki hałas, to sprynżarkownia. Tam bydzie czekoł Gawron, sie ło niygo spytosz, niy? Łon ci do kwas, to go sam tukej przyniesiesz, ja? Ino wartko, ja? A je dzisiok gorko jak pieron.
Było rzeczywiście gorąco tego dnia, och jak bym się napił oranżady… Poszedłem gdzie mi kazano, Gawrona znalazłem – on z drugim robotnikiem wlał z balona w koszu przez lejek do dwu butelek po winie jakiejś cieczy ciemnej i te dwie butelki mi wręczył, żebym zaniósł oczywiście stróżowi. Nie był chyba tego świadom, że ja nie wiem co to jest i przedtem podczas nalewania żartował (jak myślę): Gorko je synek niy? Napioł byś sie ja? A to je pierońsko mocne… Pomyślałem wtedy, że pewnie nielegalnie pędzą jakieś wino, może na ocet winny? Może to rozcieńczają z wodą i w czasie upału to dobre jest na orzeźwienie? I tak idąc z powrotem do tej portierni pomyślałem, żeby tak odrobinę spróbować tego płynu – a może to dobre, bo Gawron prawie zachęcał jeśli dobrze pamiętam… Przechyliłem butelkę i to co do ust mi wleciało szybko wyplułem, bo okazało się jakieś cuchnące, suche że od razu się wystraszyłem iż coś nie jest tak jak należy. Przyśpieszyłem kroku a potem nawet podbiegłem, by jak najszybciej zjawić się w portierni. Stróż gdy mnie zobaczył od razu spytał:
– Pieronie, synek, a czasym żeś sie niy poparzył, ja?
– Nie, proszę pana…
– To czymu żeś je taki blady?
– Bo ja się chyba trochę napiłem tego…
– Synek, pieronie , coś ty sam narobioł! Bier tu szolka (kubek), tu mosz zolter (woda sodowa) i wartko gardło płukej!.. Maryjko świynto, synek, ino wartko płukej!
I natychmiast stróż zatrzymał jakiś samochód ciężarowy, wsadzono mnie do szoferki i po pięciu minutach byłem już w kopalnianym szpitalu. Od razu dano mi dzban mleka do wypicia… Byłem wystraszony niesamowicie i prawie przygotowany, że mogę odejść na drugi świat, choć prawdę mówiąc nie czułem żadnego bólu. Wypiłem posłusznie cały dzban mleka i podano mi natychmiast drugi z poleceniem, że jeśli chcę żyć to muszę wypić i drugi! To już za dużo wydawało mi się, byłem przekonany że to mi się już nie zmieści, ale tu o to chodziło chyba, żeby wywołać wymioty i wyrzucić treść żołądka. Tak też się stało i w sumie chyba wypiłem (a jednocześnie zwróciłem) chyba z pięć dzbanków mleka… czegóż to się nie robi ze strachu. Potem już po prawie absolutnym opróżnieniu żołądka zdecydowałem się zapytać, czy mam jakieś szanse na życie, a pan doktor z uśmiechem powiedział: no, postarałeś się, więc będziesz żył! Och, była to radosna wiadomość jak nigdy dotąd dla mnie – obudziłem się na drugi dzień rano w szpitalnym łóżku, głodny i spragniony, a nie dostałem nic do jedzenia, lecz dano mi tylko mleko, które wczoraj tak polubiłem, jak chyba nigdy. Obok mnie na łóżku leżał prawie mój rówieśnik, chłopiec o imieniu Wojtek – tutejszy Ślązak, który z zapałem czytał książki Karola Maya i o nich mi opowiadał. Przychodziły do niego jakieś ciotki i matka bez przerwy mu dogadzając, by miał wszystkiego dostatek. A do mnie przyszedł w odwiedziny ów stróż, którego tak śmiałem nastraszyć. Pytał się mnie: – Synek, a je ci tu sam dobrze, ja? A czujesz sie lepszy (tzn. lepiej)? Iny wyzdrowiej, a szekulod ci tela przyniesa co wiela bydziesz mog zjeść! Ja mu na to: – proszę pana, proszę się nie martwić, bo pan doktor powiedział, że wszystko będzie dobrze i przepraszam, że tak głupio zrobiłem, naprawdę, to moja wina. Miałem oczywiście wyrzuty sumienia, że taki ze mnie dureń, co przez głupotę naraża siebie na utratę życia a innych na utratę dobrej opinii, czy choćby dyskomfort samopoczucia. Mało tego, wstyd ogromny mnie ogarnął, gdy rozniosło się to w szpitalu, że to ja “łyknąłem” sobie “zalzajeru” jak nazywano kwas solny, który jest substancją niesamowicie żrącą, której wypić chyba nie sposób! Ciotki które przychodziły do leżącego obok kolegi Wojtka, też nie krępowały się i przy mnie plotkowały o mnie: – Ana, wiysz, tyn synek to łon je taki wrazik, niy? Kaj by niy poszoł, to zaś je niyszczynści, ja?… Analizowałem to określenie które niewątpliwie musiało pochodzić od śląskiego słowa “wrazić” czyli włożyć, wetknąć, wcisnąć. Skojarzyłem to z tzw. niespokojnym duchem czy wiercipiętą, co to wejdzie tam gdzie nie potrzeba, a przecież tak ze mną nie było.
Dopiero na trzeci dzień zezwolono mi zjeść pszenną bułeczkę a na siódmy dzień już zjadłem mielony kotlet na obiad. Ósmego dnia byłem wypisany ze szpitala jako zdrów, choć zalecano mi bym dietę trzymał i mięsem przez miesiąc się nie obżerał. W wyniku badań ustalono, że kwas który przysporzył mnie i stróżowi tyle kłopotu był roztworem 28-mio procentowym i że to małe stężenie oraz woda sodowa, a później mleko, uratowały mnie przed śmiercią lub wielkim nieszczęściem. Na plus mogę zapisać to, że kłopotów żołądkowych później nie odczuwałem prawie nigdy.
Drugim przykrym przypadkiem, lecz już w drugim roku nauki, był mój upadek w szkole na drewniany parkiet a powodem były filcowe kapcie. Mój szkolny kolega Ślązak (nazywał się Horst P.) w przypływie radości czy jakiegoś zachwytu, chwycił mnie całego oburącz i podniósł do góry, po czym obydwaj razem runęliśmy na posadzkę tak nieszczęśliwie, że pękła mi kość lewego obojczyka. Horst po prostu poślizgnął się na parkiecie, bo był w obowiązkowych filcowych kapciach a te tak się wyświechtały, że utrzymać równowagę w nich było trudno. I znów wylądowałem w szpitalu akurat przed feriami świątecznymi, gdzie spędziłem chyba trzy tygodnie. Było przykre dla mnie to, że prosząc mojego kolegę Wiktora L. (który pochodził z sąsiedniej wioski względem mojego miejsca urodzenia), żeby powiadomił moich rodziców o tym co mi się przydarzyło, i że to jeszcze nic groźnego, ten wcale tego nie zrobił, a tylko rozpowiedział po wsi, że jestem w szpitalu. Dopiero przypadkiem w sobotę przed Wielkanocą, od znajomego chłopca z innej wioski, rodzice zaskoczeni dowiedzieli się, że podobno jestem w szpitalu. Był to znów szok i kłopot dla rodziców. Ojciec w Wielkanocny Poniedziałek zaraz wyruszył w podróż i następnego dnia już był w internacie, a stamtąd już trafił do mnie do szpitala. Zobaczył, że nic strasznego się nie dzieje, porozmawiał ze mną i pojechał z powrotem do domu. Ale wydatek niepotrzebny jednak był, bo przecież podróż sama sporo kosztowała, a pieniędzy nigdy za wiele w rodzinie nie było (już było ośmioro dzieci)… I tak się stało, że później Wiktor też uległ wypadkowi na dole w kopalni, przez głupotę kolegów i być może swoją. W czasie przerwy śniadaniowej usiadł sobie na krawędzi kopalnianego wózka przeznaczonego dla urobku, zaś drugi kolega poruszył tym wózkiem na szynach tak, że wózek na tych szynach posunął się i Wiktor uderzył tułowiem, w tym i kręgosłupem o krawędź sąsiedniego wózka, przez co naruszył trzy kręgi tak fatalnie, że już nie nadawał się do zawodu górnika ani do pracy fizycznej w ogóle. Wiktor powrócił do swojej wioski i już od paru lat podobno nie żyje.
Wielu moich kolegów powróciło w rodzinne janowskie strony. Wiadomo, czyste powietrze i ciekawa przyrodniczo przestrzeń. Mnie ułożyło się inaczej. Choć bywało tak, że ojciec namawiał mnie, by mimo wszystko tu powrócić.
CDN
* Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.