O starych kawalerach w Osówku napisałem już to, co zapamiętałem. Starych panien nie pamiętam i chyba ich nie było. Mnie co prawda pomagała wychować panna do swoich dni ostatnich, wieczna służąca Kasia J. pochodząca z Gwizdowa. Gdy ojciec chciał już ją odprawić, narobiłem okropnego wrzasku, że musiał Kasię z drogi zawrócić i na rok następny zatrudnić. Później, gdy byłem już w wieku szkolnym, Kasia służyła u sąsiada, co było okazją, żeby czasem razem pasać krowy. Między nami była nadal taka nić sympatii i życzliwości tym bardziej, że Kasia pomimo swojego słusznego wieku dysponowała silnym, zdrowym i pięknym głosem do śpiewu. Ja też lubiłem śpiewać, więc razem i na przemian dawaliśmy istne koncerty śpiewacze, że jakie tylko ludowe śpiewki znaliśmy, to sobie je dedykowaliśmy. Pamiętam taką śmieszną przyśpiewkę Kasi:
Oj dajda ino dajda
zgubił portki Gajda
a Gajdzina ich zdybała
i oddać mu nie chciała
Ale wdów było we wsi kilka. Najsłynniejsza to chyba Józefa K. wiejska niby akuszerka, odbierająca porody. W wojennym czasie okupacji Niemcy zabili jej niepełnosprawnego męża i spalili dom, przez co tułała się po obcych domach w komornem. Przez pewien czas, ze swoją córką i synem, mieszkała też razem z moimi rodzicami i ze mną. Dopiero w latach 50-tych ubiegłego wieku jakoś udało się z ludzką i boską pomocą postawić niewielki, jednoizbowy dom z drewnianych wałków, ocieplanych na zimę przez tzw. gacenie, czyli okładanie ścian od zewnątrz ściółką leśną. Było już wtedy dużo łatwiej, bo syn Janek dorósł i uczył się sprawnie roli gospodarza rolnego. Pamiętam, jak zachwycił mojego ojca tym, że wjechał do naszej izby wierzchem na swoim koniu, przez otwór drzwiowy który miał wysokość nie większą niż 1,6 m gdy co wyższy człowiek wchodząc przezeń nabijał sobie często guza na czole.
Były jeszcze inne słynne wdowy; Agnieszka S. jako matka kawalera Antoniego i jego braci: Stanisława i Józefa S.. Dożyła prawie setki lat (a może i dłużej, bo tego dokładnie nie wiem) zachowując sprawność fizyczną i odporność na choroby. Pamiętam ją, jako gorliwą uczestniczkę piątkowych nabożeństw tercjarzy, czyli świeckiego III Zakonu Franciszkanów. Żaden deszcz, słota czy inna niepogoda, nie były przeszkodą dla niej i wcześnie rano pokonywała odległość 8 kilometrów, na to nabożeństwo w kościele parafialnym.
Starszą wdową była też Aniela D., podobno duży autorytet oraz przedstawicielka ludności w pertraktacjach z okupacyjnymi władzami, co do ekshumacji i ponownego pochówku zabitych w masowej egzekucji 29 września 1942 r. w Osówku. Z jej wnuczką Janiną miałem okazję uczyć się razem w szkole podstawowej.
Jednak wdową znamienitą i mnie bardzo bliską, której chcę poświęcić o wiele więcej miejsca w tym wspomnieniu, była Aniela S., która wdową z trojgiem dzieci została 8 maja 1942 r. kiedy jej mąż Jan S. z jego bratem Stanisławem jako partyzanci, zostali zabici kiedy spali ukryci w brogu z sianem, otoczeni przez Niemców i policjantów, nasłanych rzekomo przez szpiega czy donosiciela Stanisława Sz.. Nie jestem pewien czy najmłodsza jej córka Stefania, z którą się przyjaźniłem i chodziłem razem do tej samej szkoły, była już wtedy na świecie. W każdym razie Aniela S. żona zabitego Jana S. dla nas była znana pod drugim określeniem jako Jaśkowa (żona Jaśka) i tak zostało do końca, zaś jej synowie Jan i Jerzy byli określani jako synowie Jaśkowej, w odróżnieniu od innych (na przykład ich stryjecznego brata Lucjana) noszących to samo nazwisko.
Jaśkowa była kobietą pracowitą i niesamowicie zaradną. Przede wszystkim była krawcową i ten zawód bardzo jej pomagał przetrwać trudny czas. Potrafiła uszyć prawie wszystko, co było nieraz wybawieniem z kłopotów dla potrzebujących krawca ludzi. No i nie było przed nią żadnych tajemnic, dotyczących praktyk gospodyni domowej z wiejskiego gospodarstwa. Widziałem sam, jak potrafiła suszyć zioła, leśne jagody i inne owoce. Była osobą wielce uczynną i o dużej wrażliwości. Jako życzliwa sąsiadka bywała w moim rodzinnym domu wiele razy. Cieszyła się z każdego naszego sukcesu i nawet pomagała go osiągnąć. To ciekawe, że kiedy czasem przyjeżdżałem z Wybrzeża do domu rodzinnego na urlop, to prawie zawsze z momentem mojego wejścia do domu zjawiała się Jaśkowa. I zaraz był życzliwy wzajemny śmiech i opowieści dawno nie słyszane. A ile wieczorów jesiennych i zimowych spędziła z moimi rodzicami, trudno oszacować i zawsze coś ciekawego, albo smacznego przyniosła. A piec umiała dobre ciasta. Nawet chleb, którego bochenek nieraz zdarzało się pożyczyć, zawsze był niesamowicie smaczny i pachnący.
Potrafiła skutecznie nauczyć swoje dzieci pracowitości i szacunku dla drugiego człowieka. Jej syn Jerzy posiadł tyle tajemnic różnych zawodów, że wprost trudne to do uwierzenia. Był tak wytrwały w dążeniu do celu, że przez swoją żmudną pracę rękodzielniczą w ciągu chyba lat niespełna dwu, zapracował i kupił sobie motocykl m-ki MZ. Żadnej pracy się bał i żadna niepogoda albo przeciwność losu go nie załamały. Ożenił się niedaleko w Potoczku. Podobno ten bardzo pracowity człowiek już nie żyje [pan Jerzy żyje – zobacz komentarz autora poniżej]. Starszy jego brat Jan wyszedł z domu, by uczyć się na Śląsku w technicznej szkole średniej i już do domu nie powrócił. Potem podjął pracę chyba w Stalowej Woli a żonę znalazł podobno w Potoku Wielkim.
Córka Stefania wyszła za mąż w Stojeszynie. Po swojej matce niewątpliwie odziedziczyła tę pracowitość i zapobiegliwość. Z opowiadań moich znajomych wiem, że stała się orędowniczką ludowych zwyczajów i artystycznego rzemiosła, aktywnie uczestnicząc w życiu społecznym i kulturalnym wsi.
Po śmierci Jaśkowej i w zasadzie przypadkowej, bo po operacji złamanej nogi nie obudziła się z anestezjologicznego uśpienia, jej dom rodzinny został wolą dzieci rozebrany. Stefania zadbała by upamiętnić miejsce tragicznej śmierci ojca i stryja, fundując okolicznościową tablicę i pamiątkowy krzyż. Bo teren pobliski, który był uprawnym polem, zarasta teraz lasem a pamięć ludzka też zarasta chwastami życia, jak nigdy dotąd.
W tej części wsi praktycznie stałych mieszkańców brak i wolą władz powstał Park Krajobrazowy, który wchłonął te tereny. I można by wysnuć wniosek, że co zaniedba człowiek, to zagospodaruje skutecznie swoją mocą przyroda. W połowie XIX wieku osadnicy karczowali tu las, żeby zyskać pole do uprawy. Teraz, te pola oraz łąki i stawy, zarasta las. Mam wątpliwości, czy na pewno jest wszystko w porządku.
Czesław Aleksak
18.10.2020 r.
Lokalizacja krzyża: TUTAJ
4 komentarze
Dodam do tego użytego przez Stefanię Skrzypek sformułowania “akcji pod Królem” wyjaśnienie, że prawdopodobnie chodzi o pacyfikację niemiecką w tej części Osówka w pobliżu mieszkania Adama Króla, o której tak wspominał mój ojciec:
Tego dnia pamiętnego 29 września 1942 roku Niemcy o świcie otoczyli kilka mieszkań w pierwszej części Osówka i wszystkich mieszkańców z tych domów których zastali, zgonili do jednego miejsca, do Adama Króla i tam kolejno wszystkich mężczyzn bili, a który z mężczyzn był na ich liście to zabijali już całą rodzinę. I tak zabili Adama Króla, choć był sparaliżowany, oraz jego córkę. Reszty domowników nie było w tym czasie więc ocaleli, ale zabudowania zostały spalone. Zabity był też Skrzypek Adam, który w tym czasie był sam w domu. Następnie wybito rodzinę Rapy Tomasza w liczbie 6 osób, Rapy Błażeja 3 osoby. Wybita była też rodzina Ludjana Antoniego a liczbie 5 osób, w tym żona co była w zaawansowanej ciąży.
Dziękuje Panie Czesławie za świetne opowiadanie. Takie historie można by czytać godzinami. Odchodzący świat mieszkańców lasów janowskich już znika, to będzie świetna pamiątka. Mam nadzieje że zostawi Pan też wersję tych wszystkich opowiadań z pełnymi nazwiskami (pełne nazwisko to jakby dopełnienie pamięci o tych osobach). Odnośnie Pana komentarza to dopowiem, że tego dnia miała też miejsce pacyfikacja niedalekiej Kruszyny, a dzień później Kochan i Goliszowca, 4 dni później Kalennego, także inne miejscowości w lasach były systematycznie pacyfikowane. Nie doczekaliśmy się jednego wspólnego pomnika wszystkich ofiar mieszkańców lasów. Każda gmina swoje uroczystości i obchodzi oddzielnie. Nikt naprawdę nie zdaje sobie sprawy wielkości pacyfikacji wiosek leśnych i tego że mieszkańcy tych doświadczyli tak wielkiej tragedii która spowodowała to że dziś wiele z tych wiosek przestało istnieć lub najlepszy razie została wykupiona przez bogatych ludzi na leśne dacze. Odnośnie pacyfikacji to wg mnie były one reakcją na działania komunistycznej partyzantki. Przerzucony z Francji Grzegorz Korczyński został dowódcą lewicowej partyzantki wywodzącej się z Rzeczycy Ziemiańskiej, dokonali oni we wrześniu 1942 kilku brawurowych akcji na Niemców , m.in. doszło pod koniec września do potyczki pod Szwedami w której Niemcy mieli wielu zabitych. Pewnie wtedy Niemcy zaplanowali likwidację wszystkich leśnych wsi nie dochodząc czy naprawdę te wsie pomagały partyzantom czy nie. Nieodpowiedzialne zachowanie Korczyńskiego wydało wyrok na te wsie. Ten Korczyński w 1970 roku był odpowiedzialny za pacyfikację robotników na wybrzeżu. Widocznie nigdy nie liczył się z krwią Polaków. Czytałem uzasadnienie umorzenia śledztwa IPN w sprawie pacyfikacji Kochan. Prokurator z szablonu uznał że wieś została spacyfikowana za pomoc partyzantom, Nie zadał sobie trudu czy w rzeczywistości tak było, także nie udało mu się ustalić które konkretnie oddziały niemieckie są odpowiedzialne za te pacyfikacje i które osoby powinny za to odpowiedzieć przed sądem. Pacyfikacje trwały wiele dni , Niemcy stacjonowali m.in. w Pysznicy. W czasie pacyfikacji Kruszyny jednego z oprawców rozpoznała kobieta która opiekowała się nim w polsko-niemieckiej rodzinie w Warszawie. Mamy też przykład z pacyfikacji Borowa, że to co nie udało się naszym śledczym dokonał niemiecki dziennikarz i sam dotarł do tych co uczestniczyli w tej pacyfikacji. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek uda się ustalić odpowiedzialnych za te zbrodnie. Teraz po latach wychodzi na jaw że wielu z niemieckich decydentów zbrodniarzy tak naprawdę nie zostali rozliczeni za swe zbrodnie a po wojnie w RFN nadal pełnili zaszczytne funkcję i są patronami szkół i ulic. Także wielu fabrykantów i innych przedsiębiorców którzy w czasie wojny byli odpowiedzialni za zbrodnicze wykorzystywanie ludzi do pracy w swych fabrykach po wojnie dalej było właścicielami największych niemieckich firm które dziś są własnością ich dzieci i wnuków. A co Polacy dostali w zamian ,nic. Kto wróci za dom pani Stefanii Skrzypek? Dla Niemców to może nic nie warta chata, dla tych wielu Polaków to był cały ich majątek. Z tego opowiadania to widać że nikt im po wojnie nie pomógł żeby mogli gdzieś mieszkać. A ile jest warte życie wielu niewinnych ludzi zabitych w pacyfikacjach. Nawet nikt o nich nie wspomina, dla Europy , Niemców taki temat nie istnieje. Zostawmy chociaż my pamiątkę o naszych zabitych sąsiadach, chociażby tu na tej stronie internetowej . Cześć i chwała bohaterskim mieszkańcom lasów janowskich , matką i ojcom wychowujących swoje dzieci w tak straszliwych czasach na dobrych ludzi.
Na podziękowanie pana Sylwestra odpowiem w ten sposób: nie jest mi łatwo używać nazwisk ludzi których osobiście nawet nie znałem (bo znać nie mogłem) stąd tylko inicjały. Wiedzę o tamtych trudnych czasach mam od rodziców, którzy już nie żyją. Żałuję że nie utrwaliłem ich relacji na jakichś trwałych nośnikach, żeby to były jakieś bardziej wiarygodne dokumenty. Ale to już było i se ne wrati. Ma pan Sylwester rację moim zdaniem, że ludzie leśnych wiosek i przysiółków byli niestety narażeni ze wszystkich stron na niebezpieczeństwo i chyba żadne niby poprawne zachowanie nie gwarantowało im bezpieczeństwa. I nie da się akurat teraz tego rozstrzygnąć kto, kiedy i dlaczego był winien tych tragedii. Myślę, że tylko nasz obiektywny stosunek do historii, do zdarzeń w których oblicza naszych rodaków (a także naszych wrogów) są różne, pozwoli nam jako narodowi ogarnąć się właściwie i wskazać dobrą drogę nowym pokoleniom. Tak naprawdę, wśród naszych wielu powstań narodowych mieliśmy tylko jedno udane, ale świętujemy z wielką pompą wszystkie, więc może dlatego los leśnych wiosek tak został napisany? Dziękuję wszystkim za zatrzymanie się przy moich opowiadaniach.
Muszę dodać sprostowanie o bracie Stefanii, że według moich wiadomości poliszynela miał już być rzekomo zmarłym – okazuje się po mojej dzisiejszej rozmowie ze Stefanią, ze jej brat Jerzy szczęśliwie żyje i ma się nieźle. Przepraszam więc za tę pomyłkę Jerzego (który według starego przesądu odtąd będzie żył długo), Stefanię i wszystkich tym zainteresowanych. Cieszę się jednocześnie, że udało się mi nawiązać kontakt z ludźmi bliskimi mojemu sercu.