Image default
Historia regionu Osówek

Czesław Aleksak – Opowieści z Osówka (8). Od początku, nie do końca

Moje dzieciństwo przypadło na pierwsze lata po drugiej wojnie światowej. Teraz to analizując myślę, że w mojej wsi to był czas szczególnej atmosfery, radości większej od niepokoju, nadziei większej niż zwątpienia. Ludzie cieszyli się, że wreszcie wojna się skończyła, choć władza, co przyszła nie z tej strony skąd jej oczekiwano, była podejrzliwa i nieobiektywna.

Dziś tę radość z ówczesnego końca wojny, można by przyrównać do wynalezienia skutecznej szczepionki na koronawirusa. Jakoś trzeba było zagospodarować nowe okoliczności ku nowej lepszej przyszłości, tylko jak to zrobić? Obecnie jest wiele zastrzeżeń, co do działania ówczesnych struktur organizacji młodzieżowej ZMP, jako oczywistej przybudówki partii komunistycznej. Nie mam wiedzy i nie chcę tych działaczy oceniać, lecz z tego co mi przekazano w opowieściach, młodzi ludzie w kwestii np. oświatowej oraz likwidacji analfabetyzmu, zrobili dużo dobrego. Organizowali bezpłatne szkolenia i kursy, żeby ludzie czuli się dowartościowani i w pełni przydatni do pracy na rzecz swojej rodziny, społeczności w której żyli, czy państwa w nowej formule ustrojowej. Przecież taka Józefa K. jako “wiejska akuszerka” była analfabetką. Jednak po przebytym kursie nauczyła się własnoręcznie podpisać i osobiście słyszałem jak próbowała zachęcić do czytania (bo poznała już litery) swojego wnuczka Stasia M. starszego o rok ode mnie, któremu nauka do głowy nie chciała wchodzić: – „oj patrz Stasiu, to jest łO…” Stasio absolutnie nie był tym zainteresowany i patrzył co tam robią inne dzieci. W ogóle nie był w stanie się skupić na tym czy to litera O czy inna, było to mu chyba obojętne, lecz do wybryków (niekoniecznie dokuczliwych) talent miał.

Wiele dziewczyn i młodych kobiet szukało nowych możliwości pracy i jakiegoś godnego utrzymania się. Nie wiem kto to zainicjował, ale dziewczyna z Potoka Wielkiego, czyli Stasia S., była mistrzynią czy instruktorką kursu krawieckiego w mojej wsi. Uczestniczyła w nim też moja mama. Kurs odbywał się po części u naszego sąsiada, więc miałem możliwość jako dzieciak obserwowania kursantek. Stasia zrobiła tu coś bardzo cennego i szlachetnego. Nauczyła przede wszystkim radzić sobie w życiu, jak można tanio i prosto zrobić coś prawie z niczego, jak można zrobić coś elegancko, żeby człowiek czuł się jak Ordonówna albo Dymsza na wakacjach. Dzięki niej, później moja matka dobrze albo i świetnie poradziła sobie z ubiorem dla gromady swoich dzieci, które później urodziła. Nie było wtedy takich sklepów, gdzie wszystko można kupić. Nie było też dużego wyboru tkanin, materiałów na dziecięce stroje. Czasem trzeba było załatwiać jakieś talony albo przerabiać stare ubiory.

Bywały przy tej okazji potańcówki, bo przecież mój ojciec chętnie grał na skrzypcach, zaś mama mu pomagała wybijając rytm na bębnie. Jako dziecko widziałem ten świat wtedy bardzo zgodnym, radosnym z pulsującym ludowym oraz muzycznym akcentem. Rodzice moi byli przecież młodzi i cudem przeżyli gehennę wojenną.

Zjawiskiem poniekąd zrozumiałym było z pozoru niewinne pijaństwo albo i nieskrępowany alkoholizm. Ludzie nieraz zasłużeni, poważni i wydawałoby się że mądrzy, ulegali nałogowi, bo było społeczne przyzwolenie. Każda radość, lub okazja do spotkania, skrapiana była alkoholem, jakby to była woda święcona, gdy to de facto bywał najczęściej zły duch. Dzieci bywały wtedy już bardziej przewidywalne niż dorośli, a reagowały różnie, przeważnie śmiechem, gdy ktoś niezdarnie poruszał się, albo błądził i miewał już zwidy.

Opowiadano mi, jak to pewien wydawałoby się poważny mieszkaniec wioski i funkcjonariusz pewnej instytucji, będąc pod silnym już działaniem alkoholu, próbował pokonać ścieżkę na grobli między stawami rybnymi. Na tych groblach często rosły jeżyny, których spore pędy wychodziły w prześwit ścieżek i utrudniały jazdę rowerem. Człowiek ów na tyle był rozsądny, że zsiadł z roweru i prowadząc go chciał pokonać groblę pieszo. Oczywiście nie był w stanie utrzymać dobrej równowagi, a to groziło, że wpadnie do stawu i utopi się. Prowadzi ten rower, przytomnie raportówkę ma zawieszoną przez ramię i nagle pędy jeżyny wkręcają się pomiędzy szprychy kół roweru, że nie może ruszyć do przodu. Pojawiają się mu zwidy, że ktoś mu uczepił się roweru. Krzyczy więc: – „Puść mi mój rower. On jest mój a nie służbowy. Kupiłem go za własne pieniądze. I coś się tak uparł? Nie masz swojego, koniecznie ci potrzebny? Nic nie mówisz, niemowa jesteś albo wstydzisz się… bardzo ci potrzebny, no to bierz, skoro się tak uparłeś!” Mężczyzna jakby lekceważąco pchnął ten rower i gdy ten przychylił się na te jeżyny rosnące na skarpie, oberwał swoim ciężarem zaplątane pędy i spadł do wody w stawie. Ktoś z obserwujących dzieci widział tę sytuację i potem doniósł o niej rodzinie nieszczęsnego rowerzysty, że jakoś rower bezpiecznie ze stawu wyciągnięto. 

Ja osobiście też miałem niezbyt miłą przygodę, a dokładnie kłopotliwe spotkanie z podchmielonym kawalerem, co chciał mnie życzliwie podwieźć na swoim rowerze. Ogólnie jako uczeń szkoły w Osówku byłem lubiany, a przez niektórych ludzi jakby szczególnie. Do szkoły miałem daleko, więc jeśli ktoś jechał furmanką czy rowerem, to życzliwie proponował mi podwiezienie do szkoły czy do domu. I była raz taka sytuacja, że wracając ze szkoły do domu, kiedy już byłem poza szkołą, spotkał mnie pewien kawaler (w dodatku mój imiennik), który zaproponował życzliwie podwiezienie. Oponowałem, ale jakoś nieskutecznie, bo dałem się namówić, żeby na tę ramę roweru usiąść. Gdy wjechaliśmy na groblę między stawami rybnymi, zaczął się dla mnie horror. Poczułem od Czesia woń alkoholu, a rower począł buchtować z nami na tej wąskiej ścieżce pomiędzy kępami jeżyn. Zanosiło się, że obaj wpadniemy do wody, gdy ja absolutnie nie umiem pływać! Zacząłem wrzeszczeć, żeby gdzieś przystanął, bo ja rezygnuję z tej przejażdżki a tu nie ma nawet gdzie przystanąć, bo wszędzie niebezpiecznie jak na linie. Jakoś minęliśmy ostatni staw zwany Czerwonka i już w lesie bezpiecznie zsiadłem z roweru wystraszony do cna, nawet nie dziękując.

W mojej niebogatej wsi, za moich czasów nie było jakichś wielkich nieszczęść z powodu pijaństwa. Zdarzyło się w efekcie na wesoło, podobno jakiemuś skacowanemu młodzieńcowi czy kawalerowi, po obejściu jakiejś zakrapianej uroczystości wypić z butelki wodę, w której jego matka chorująca na nadciśnienie tętnicze, trzymała pijawki lekarskie. No i skacowany jakoś to przeżył ale pijawki już nie, bo przecież wpadły w środowisko im wybitnie nieprzychylne. I był kiedyś przypadek smutny na zakończenie karnawału, który tu nazywano kusakami, zaś gdzie indziej zwie się to śledzikiem, czyli powitaniem śledzia na okoliczność nadchodzącego okresu postu. Gdzieś w Osówku miało być to taneczno-biesiadne pożegnanie karnawału przez młodzież. Była na tym pożegnaniu piękna panna z Malińca, dla jej rodziców jedynaczka Lutka Ł. która wracała do domu razem z przyjaciółmi, zdaje się że z trzema kawalerami, którzy wieźli ją na saniach zaprzężonych w konie drogą pomiędzy stawami, nieco zamarzniętymi z powodu zimy. Jechali dość szybko i należy przypuszczać, że atmosfera podniecenia oraz rauszu stępiła ich zmysły, co do oceny drogi względem warunków do jazdy. Podobno było ślisko i sanie pęd trochę zarzucił, że wszyscy powpadali do stawu. Bezpiecznie wydostali się młodzieńcy i choć Lutki szukali natychmiast, niestety od razu jej nie znaleźli, bo wpadła gdzieś pod lód i rzekomo utopiła się. Było to bardzo smutne wydarzenie dla całej okolicy, bo Lutkę lubili chyba wszyscy, a rodzice zostali sami.

Później kiedy już wyemigrowałem z Osówka i pracowałem w Gdyni, dowiedziałem się, że Olek Cz. mój szkolny kolega ze wsi pracujący jako elektryk, stracił życie na słupie energetycznym porażony prądem elektrycznym. Bardzo mi było go żal, bo to był dobry chłopak – tyle lat byliśmy razem w klasie szkolnej, mieliśmy tyle wspólnych tajemnic i doświadczeń, a tu pech i wszystko się Olkowi skończyło. A skończyło się podobno dlatego, że Olek był niestety pod wpływem alkoholu i podjął niepotrzebnie to ryzyko wejścia na ów słup.

Żeby jakoś zakończyć moją opowieść w nastroju weselszym, przytoczę relację moich starszych kolegów jak to uczyli walki młode barany. Takim kawalarzem, który miał ciągoty do wymyślania różnych dowcipów był Fredek Sz. z Malińca. Zwyczajem tutejszym jako chłopiec pasał krowy, przy stadzie których pasły się też czasem hodowane owce. Fredek nauczył barana w stadzie owiec ochoty do walki. Baran tak się nauczył reagować, że wystarczyło by ktoś wypiął nieostrożnie zadek, to już go rogami bezwzględnie traktował. Kiedyś w niedzielę, Fredzia w pasieniu zastąpił jego ojciec. Mówi – „idź Fredziu do kościoła, pomódl się pięknie za siebie i za nas, zaś bydłem ja się zajmę.” Wszystko poszło ojcu dobrze, do momentu gdy trzeba było stado zagnać do obory. Krowy w lecie nie zawsze chętnie tam wchodzą, bo to zwierzęta na swój sposób mądre – wiedzą, że tam bywa gorąco, a uwiązane nie są w stanie sprawnie opędzać się przed  atakującym je latającym robactwem. No i gdy tak te krowy opieszale się zachowują, a ojciec Fredzia schyla się po jakiś leżący patyk czy kij, żeby tę krowę w zadek szturchnąć, baran bezceremonialnie rozpędza się i jak nie rąbnie rogami w wypięty zadek ojca Fredzia, że ten jak długi walnął w gnojówkę zalegającą przed oborą. Utytłany podniósł się i od razu zapowiedział: -„ już ty twoja mać barania bóść więcej nie będziesz, jutro idę cię sprzedać!” Baran jak to baran, uspokoił się choć pewnie nie zrozumiał co mu grozi. Za to Fredek cieszył się, bo już o jedną sztukę do pilnowania mniej będzie.

Zwierzęta czasem zachowują się jak ludzie, a ludzie czasem gorzej niż zwierzęta. Można by ten temat rozwijać i zastanawiać się kto z kogo bierze lepszy czy gorszy wzór, ale wykorzystam tu tylko okazję, by opowiedzieć o śmiesznym i strasznym chyba zdarzeniu, które mnie spotkało u moich rodziców w Osówku. Byłem wtedy na urlopie z młodszą córką Joanną, a żona została z najmłodszym synem i starszą córką Agnieszką w Gdyni. Jak to bywa u zwierząt, młoda krowa Kwiatula musiała iść do krowiego kawalera, lecz od stada nie chciała odejść. Musiałem więc pomóc mojej matce zaprowadzić Kwiatulę do tego kawalera, bo akurat innego pomocnego w tej sprawie nie było. Wszystko się już odbyło zdaniem obserwujących pomyślnie, choć Kwiatuli nikt o to nie pytał. I jakieś to dziwne było, że krowa i w drogę powrotną też nie była skora iść. Wziąłem ją na powróz i idę przed nią, żeby chętniej podążała. Mama z tyłu ją pogania do pewnego momentu, gdy krowa nagle wskakuje na mnie! Oczywiście padłem na kolana, bo utrzymać co najmniej dwie setki kilogramów absolutnie nie byłem w stanie. Za to mama na początku wystraszona, gdy po chwili wrócił jej humor, zapytała: – „skąd ona wiedziała, że ty jesteś na urlopie bez żony?”

Najważniejsze, że nic nikomu się nie stało. Odtąd inaczej już i bardziej chyba życzliwie patrzyłem na zwierzęta, których potrzeby są może skromniejsze niż ludzkie, ale też ważne. Krowy to zwierzęta, które tak bardzo zawierzyły człowiekowi, że ten potrafi je strasznie czasem oszukiwać zabierając im prawie wszystko, nie tylko wolność, ale też mleko i dzieci, by na koniec stare sprzedać do rzeźni. Jeśli ktoś używa epitetu w rodzaju “stara krowa” jest moim zdaniem pozbawiony zdrowej, ludzkiej wrażliwości i zasługuje co najmniej na wyśmianie lub potępienie.

Gdy to piszę, już przeszło ćwierć wieku temu gospodarstwo moich rodziców przestało istnieć. Nie miało szans przetrwania. Białych boćków też jest coraz mniej. Zmienia się świat, obyczaje i klimat. Ale łudźmy się nadzieją, że jeszcze do końca świata daleko.

Czesław Aleksak
17.11.2020 r.

Related posts

Leave a Comment