Image default
Przyroda regionu

Z rezerwatu przygody (2). Tropem łosia w ciepły grudniowy dzień

Siemka, cześć, salut! To znowu ja, sierżant samozwańczego patrolu leśnego Pieter Kotlet, tym razem w asyście z sierżantem Karteczką, czyli moją drugą połówką, z którą dzielimy wspólną pasję, jaką jest oczywiście dreptanie po lesie w ubłoconych kaloszach. Jako, że migracja w poszukiwaniu nowych, ciekawych i, rzecz jasna, dzikich terenów jest naszym ulubionym zajęciem i daje nam największą satysfakcję, na kolejną wyprawę postanowiliśmy udać się w okolice gminy Harasiuki i rzeki Tanew.

Poza przyjemnością z samego chodzenia po lesie, jesteśmy również pasjonatami zbierania zrzutów, a że właśnie zaczyna rozkręcać się sezon na łosiowe rosochy, a parostki koziołków już powinny leżeć i czekać na szczęśliwych znalazców, naszym celem było poznawanie nowych terenów, jak i rozglądanie się za tymi fascynującymi leśnymi “znajdźkami”.

Jeszcze kilka dni wstecz obfity w opady front atmosferyczny, który zasypał południowo-wschodnią Polskę, sukcesywnie odciął nas od możliwości poszukiwania zrzutów, co kilka dni później, podczas odwilży, jeszcze bardziej podsyciło nasz apetyt. Podczas pierwszego wyjścia w nowy teren bez zasp po kolana, gdy ostatnie złogi zbitego śniegu widać było już tylko wzdłuż głównych ulic naszego miasta, nasze podekscytowanie było mniej więcej na poziomie 12-latka przed wyjazdem na szkolną wycieczkę.

Jeśli ktoś z was zastanawia się, dlaczego właśnie tam? Co skłoniło nas do wyboru tych okolic, skoro my, mieszkając na obrzeżach Janowa mamy pełno lasów z jednej i drugiej strony? Już spieszę z odpowiedzią, otóż… nic, spontan. Nazwijcie to jak chcecie, a dla tych, którzy są szczególnie głodni ziem nieznanych, polecam rzutki z tarczy, na której zamiast punktacji, jest mapa Lasów Janowskich. Uwierzcie, że sporo takich spontanicznych decyzji czasem okazuje się czymś wyjątkowym, niekoniecznie związanym ze zrzutami, ale nieraz pozostawiającym ciekawe wspomnienia.

Po przybyciu na miejsce parkingowe i krótkiej chwili na rekonesans mapy, ustaliliśmy kierunek marszu, zebraliśmy niezbędną graciarnię w plecaki i ruszyliśmy w drogę.


Data: 19.12.2023, godzina: 11:10 przed południem.

Godzina dość późna, ale jak to się mówi “lepiej późno niż wcale”. Startując spod auta w określonym kierunku, idąc piaszczysto-wrzosowym duktem prosto na południe, dostrzegliśmy przed sobą niesamowicie rzadko spotykane zjawisko w naszych lasach, czyli ambonę myśliwską należącą do stowarzyszenia wąsatych pradziadków o wrodzonych skłonnościach sadystycznych. A na drzwiach wisiała ulotka, na której widniał numer do adwokata w razie postrzelenia wszystkiego, co powinno być dzikiem, no ale nie było. Okej. Całe szczęście w ambonie nie było nikogo, więc modląc się chwilę pod myśliwskim ołtarzem poprosiłem, by nie doszło do przecięcia naszych dróg w dalszej trasie, gdyż były obawy, że mierząc do mnie lufą pół-sprawnym okiem i szlacheckim wąsem nakrzyczy na mnie, a to przecież jego las .. znaczy kogoś tam… ale on go zna chyba…i dlatego on może być bardziej niż my możemy być, tak? Dlatego zawsze dojeżdżam do lasu koło południa, bo cały ranek zajmuje mi szukanie luki, w którą możemy się wbić i cichutko przemknąć. Później jakoś będzie.


Po strzeleniu szybkiego selfiacza ruszyliśmy dalej w kierunku terenów zabagnionych, idąc skrajem lasu i właśnie owego bagna. A teraz zgadnijcie, co rzuciło nam się w oczy jako pierwsze, po minięciu sosnowej drągowiny, wchodząc w gęstszy świerkowy las sąsiadujący z wąskim, ale długim bagnistym olsem? Śmieci. I wiecie co? W pobliżu głównych dróg, dookoła naszych lasów można spotkać góry śmieci, bo przecież jak już ktoś wyrzuci ten pierwszy worek, to dużo łatwiej rzucić kolejnym, i tak dalej. Wstyd. Ale to już temat na oddzielny raport.


Mijając pojedyncze puszki i inne duperele wzdłuż wydeptanej kopytami zwierząt ścieżki, dostrzegłem niebieski kanister przy drzewie, a w tym samym czasie Karolinka po drugiej stronie bagna dostrzegła inne śmieci, które wskazywały na to, że ktoś urządził sobie amatorską strzelnicę. Pierwszy raz spotkaliśmy się z czymś takim. Spotkaliście gdzieś podobne miejsca? Dajcie znać w komentarzach.


Nie zastanawiając się zbytnio, ruszyliśmy dalej. Kierunek nie był określony precyzyjnie, po prostu szukaliśmy tropów łosia, na które trafiliśmy dość szybko, więc jedno z nas szło tropem, a drugie w pobliżu. I tak na zmianę, a przypominając sobie wycieczkę w okolice rezerwatu Natalin, miałem świadomość, że jeśli będziemy iść tylko tropem, czekają nas zakrętasy-zawijasy w piętnastu kierunkach świata.


Idąc w kierunku wyznaczanym przeze mnie na bieżąco, nie skupiając się już tak sztywno na tropie, przez dłuższy moment szliśmy ciesząc oczy i meandrując w okolicy bagna oraz okolicznych, gęstych i dzikich lasów. Tak jak już pisałem na początku, las był świeżo po odwilży spod grubej warstwy śniegu. Jednak bardzo zaskoczył mnie fakt, że co chwilę spotykaliśmy coraz to różniejsze grzyby, nawet te jadalne! Postanowiłem to uwiecznić i, jak sami zobaczycie, trafiłem na skupiska pieprznika trąbkowego, jadalnego, aczkolwiek rzadko zbieranego grzyba, oraz na kilka innych, nieznanych mi gatunków, a nawet na rydze! A dokładnie mleczaja zmiennego, którego grzybiarz-amator nie odróżni od mleczaja rydza, bardzo ochoczo zbieranego w sezonie jesiennym, gdy ten grzyb jest w szczycie rozwoju. Wszystkie 3 mleczaje były pod wodą, przy sobie, niczym przytulone do siebie, oddając ostatnie tchnienia życia nim całkiem się rozlecą I zgniją. Z racji ich zielonawej barwy spowodowanej kapciowatą, obumierającą strukturą byłem pewny, że to właśnie mleczaj zmienny, gdyż mleczaj rydz, zmoczony, gotowany, smażony czy marynowany zawsze zachowuje pomarańczową barwę. No po prostu wow!


Po drodze, minęliśmy sporo ciekawych miejsc, które będziecie mogli zobaczyć na zdjęciach, a kolejną rzeczą, która wyjątkowo zwróciła moją uwagę, to malutki czterolistny dąb, który wśród innych dębów i liściastych drzew dużych i małych, jako jedyny w okolicy pierdołek posiadał cztery piękne czerwone liście. Po prostu nie dało się przejść obok niego obojętnie.


Mijając kilka innych ciekawych miejsc, o których nie będę się już specjalnie rozpisywał, a będziecie mogli je zobaczyć w galerii, dotarliśmy to tzw. “przestrzału”. Przestrzałem nazywamy prostą linię, zazwyczaj linię słupów energetycznych, przechodzących od wsi do wsi, która wyróżnia się brakiem drzew i roślinności, co często stanowi świetne miejsce do obserwacji zwierzyny przechodzącej z jednej w drugą stronę lasu, a niekiedy nawet zatrzymującą się na takim przestrzale, by się rozejrzeć, gdy ma ku temu okazję. Jak mamy w zwyczaju często stajemy na takich przestrzałach, robiąc sobie krótką przerwę, lub po prostu poświęcając chwilkę w nadziei na pojawienie się zwierzyny. I w sumie poszczęściło nam się na tyle, że dorodnych rozmiarów klępa stała nieruchomo na samym środku przestrzału patrząc na nas, lecz w ogóle nie reagując na naszą obecność. W tym momencie byliśmy jakieś 80-100 metrów od niej i ciesząc się jej obojętnością, gapiliśmy się na siebie wzajemnie jakieś 5 minut.


Niestety w takich raportach bardzo dużą robotę odgrywałyby zdjęcia z aparatu, którego aktualnie nie posiadamy. Musimy sobie radzić telefonem w połączeniu z lornetką. Nie jest to łatwe zadanie, ale nie ma tu co tłumaczyć, spróbujcie kiedyś sami. Na nasze szczęście klępa stała sobie niewzruszona, nawet gdy spokojnym krokiem podeszliśmy nieco w jej stronę by zrobić lepsze zdjęcie, ale nie na tyle blisko, by ją niepotrzebnie niepokoić. Powiedzmy, że z tych 80-ciu metrów skróciliśmy dystans do 60-ciu, co pozwoliło nam cyknąć kilka całkiem dobrych zdjęć, jak na kombinacje telefonowo-lornetkowe.


Tak minęło najbliższe 10 minut, że nie wiadomo kto na kogo bardziej patrzył. Chwilę później poszliśmy dalej, zostawiając w spokoju ten niewzruszony łosiowy posąg. Wraz z wejściem w las za przestrzałem, teren szybko i nieoczekiwanie zmienił się mieszając się z młodym bagnistym olsem, dzikimi polanami, zarośniętymi zakrzaczonymi wierzbami, brzozami, jodłami, świerkami, i taką intensywną mieszaniną różnorodności, że nie do końca jestem w stanie stwierdzić, jaki to był las. Na pewno dziki do granic możliwości.


To było już popołudnie, więc chcąc nie chcąc musieliśmy nakręcać z powrotem w stronę samochodu, i tak też uczyniliśmy. Przedzierając się przez gęstwiny, znów przecięliśmy przestrzał, na którym wcześniej stała klępa. Gdybym wiedział, że wyjdę koło niej i ją przestraszę, to zmieniłbym trasę, ale plątanina w totalnym buszu tak mnie poniosła, że znów wyszedłem na ten sam przestrzał, ale tym razem z tyłu klępy dosłownie 20 metrów od niej, czego w ogóle nie miałem w planie. UPSIK. Jak można się domyśleć, koleżanka lekko się zmieszała i szybkim krokiem oddaliła znikając w zaroślach. No nic, nie pierwszy i nie ostatni raz, zapewne.


Ostatnim etapem naszej wyprawy było nakręcenie i marsz w stronę auta, obskakując resztę dzikich zarośli, które w powrotnej drodze jeszcze mogliśmy zwiedzić. Nie wychodząc za bardzo poza główną dziką polanę, na której nawracaliśmy, w pewnym momencie zatrzymaliśmy się w gęstym niczym ściana, młodym świerkowym lasku . Można było poczuć się jak w gotowym obozowisku. I tak staliśmy rozglądając się już tylko z przyzwyczajenia,  mając w planie już tylko wyjść na najbliższą drogę i wracać do auta, bo szukanie zrzutów na dzień dzisiejszy uważaliśmy za zakończone.


Możecie mi nie uwierzyć, ale taka sytuacja, którą za chwilę opiszę, zdarzała się już wielokrotnie. Mianowicie: moment, w którym szukasz zrzutów, parzysz tu i ówdzie, nigdzie nic nie ma, a nagle, w momencie krótkiej przerwy, na papierosa, kanapkę, łyk wody czy cokolwiek innego, dostrzegasz zrzut dosłownie pod nogami. I podobnie było w tym przypadku. Nie mam zdjęć, ale mam urywek nagrania, dzięki czemu będziecie mogli zobaczyć, jak faktycznie wyglądało to miejsce. Stojąc naprzeciwko Karoliny, dostrzegłem za nią wystający bolec z ziemi, który był już którymś tam bolcem tego dnia, i który mnie zmylił, ale i tak do niego podszedłem, wpatrując się i zawieszając na nim wzrok. Karolina była naprzeciwko mnie o metr, a ten bolec był pod młodym gęstym świerkiem, kolejny metr za Karoliną. Podszedłem tam dość zmieszany… No i cyk! Tym razem trafiony! Ładny, chociaż niezbyt duży zrzut łosia. Coś pięknego, jeszcze w takim miejscu.

Czasem człowiek ma wrażenie, że taki zrzut po prostu czeka właśnie na niego. Gdybym zmienił trasę o kilka kroków, albo przeszedł nią, ale nie stając na tę chwilową przerwę, to nie byłoby szans, żebym go znalazł! Zatańczyliśmy więc taniec szczęścia, przybiliśmy sobie piątkę i ruszyliśmy w stronę auta już jedną z głównych dróg leśnych, tym łosiowym akcentem kończąc wycieczkę.


Jak to mówią “szukajcie a znajdziecie” , nie poddawajcie się i nie bójcie zwiedzać nowych miejsc. Oczywiście nie jak dziad i burak, waląc browar, kopcąc papierochy i rzucając petami i puszkami. Coś okropnego. Szanuj las, a las się odwdzięczy. Uwierz mi, kimkolwiek byś nie był, jeśli dotrwałeś dzielnie do końca raportu. Wszystkiego dobrego dla tych którzy kochają las. Pozdrawia Was serdecznie sierżant samozwańczego patrolu leśnego Pieter Kotlet w towarzystwie sierżancika Karteczki. Trzymajcie się cieplutko i do następnego raportu!


Related posts

Leave a Comment