Image default

14 czerwca 1944 r., na Porytowym Wzgórzu w lasach janowskich odbyła się największa bitwa partyzancka w Polsce. Przeciwko trzem tysiącom partyzantom polskich (1200) i radzieckich (1800) stanęło blisko 30 tys. wojsk niemieckich. Partyzanci okrążeni przez nieprzyjaciela bronili się przez 16 godzin. Wiele napisano na ten temat opracowań, wiele powstało książek, niemal wszyscy z regionu znamy przebieg bitwy, a zwłaszcza jej zakończenie, kiedy to partyzanci pod osłoną deszczowej nocy dokonali rzeczy niemożliwej; wiedząc, że nie wytrzymają drugiego dnia podobnej nawałnicy wroga, wymknęli się z okrążenia uciekając Niemcom pod nosem. Kilkutysięczna masa ludzi; wojsk, taborów, cywilów, pod przewodnictwem ludzi por. Bolesława Usowa „Konara”, którzy znali tu każdą ścieżkę, znalazła lukę i przetoczyła się w ciszy między oddziałami nieprzyjaciela.

Wspomina Maria Deresz:
„Ostrożnie przy zachowaniu największej ciszy żołnierze opuszczali pozycje. Uformowała się kolumna. Na przedzie szli: „Konar”, „Murzyn” (Antoni Nowosad), „Przybyło”. Długi sznur wozów taborowych, wozów z rannymi ciągnął się w mroku nocy. Nie były to zwarte szeregi. Nikt o tym nie myślał. Mieszały się słowa polskie i rosyjskie. Znikły podziały przynależności oddziałowej. Wśród ciemności każdy starał się być blisko jeden drugiego, aby ze zmęczenia nie paść na ziemię i nie zasnąć z braku sił i snu. Koło wozów szły kobiety z małymi dziećmi na rękach, a obok lżej ranni. Z gałęzi spływały pierwsze krople deszczu.”

Właśnie. Skąd się wzięły dzieci wtedy na Porytowym Wzgórzu? Rzadko ktoś o tym wspomina w opracowaniach i literaturze. Skąd się w ogóle wzięła tam ludność cywilna? Odpowiedź jest prosta, to była ludność, która uciekając przed pacyfikacji okolicznych wsi schroniła się u partyzantów. Tak o tym pisze Maria Deresz, która była sanitariuszką w oddziale „Konara”:

“Zgodnie z rozkazem „Konara” musiałam powrócić do oddziału [przybyłego na Porytowe Wzgórze]. Pożegnałam rannych pozostawiając ich pod opieką „Czarnego Wojtka” i Nastuni, ucałowałam moją córeczkę Krysię i wyszłam z domu [w Momotach Górnych] przed północą  z 13 na 14 czerwca. Po drodze kilkakrotnie zatrzymały mnie patrole oddziałów polskich i radzieckich, ale po wylegitymowaniu zwalniały. Spotkałam też grupę dziewcząt i młodych kobiet z małymi dziećmi na ręku z Kiszek i Ujścia, które na wieść o kałmuckich gwałtach opuściły wioski i uciekły do lasu, gdzie spodziewały się znaleźć schronienie i opiekę przy oddziałach partyzanckich. Razem ze mną przyszły do obozu.

W związku z tym wśród partyzanckich dowódców pojawiły się różnicę zdań. Jedni uważali, ze kobiety i dzieci stanowić będą kłopotliwy balast, inni twierdzili, ze mogą one okazać się nader przydatne, zwłaszcza w służbach sanitarnych i zaopatrzeniowych. Ponadto w grę wchodziły względy humanitarne.

– Ludność ufa nam – argumentował por. „Konar” – czuje się pod nasza opieka bezpieczna. Nie możemy tych ludzi pozostawić ich własnemu losowi.

Pogląd por. „Konara” poparł st. lejt. Iwan Jakowlew, przychylił się doń także kpt. Mikołaj Kunicki „Mucha” i zdanie to przeważyło.

Mieszkańcy okolicznych wsi zaznawali wiele serdeczności ze strony partyzantów. Żołnierze podchodzili do nich, zagadywali, głaskali po główkach uczepione matczynych spódnic dzieci, łagodnie pocieszali, dodawali otuchy, zapewniali, że po walce wszyscy wrócą do swych domów cali i zdrowi. Ten zabiedzony, sterroryzowany przez wroga lud wiejski tworzył z partyzantami jak gdyby jedną rodzinę złączoną na dobre i złe.

(…)
Już w walce ppłk Nikołaj Prokopiuk [dowódca wojsk partyzanckich] wydał rozkaz zgrupowania wszystkich lekarzy i części sanitariuszek i utworzenia leśnego szpitala. Powstał on w krótkim czasie w środku naszego obozu. Zasłaniały go zaledwie mizerne krzaki. Podczas ataku każda sanitariuszka dwoiła się i troiła. Należało się spieszyć z wynoszeniem rannych z linii silnego strzału. Szarpane rany obficie broczyły krwią. Hitlerowcy używali pocisków dum-dum, które rozrywały mięśnie i wnętrzności. Nieprzerwany huk bomb, łoskot broni maszynowej, trzask spadających gałęzi i walących się drzew ogłuszał.”

W bitwie po stronie partyzanckiej poległo dwustu żołnierzy, natomiast po stronie niemieckiej około sześciuset, chociaż niektóre źródła podają nawet liczbę 3 tys.

Partyzanci przetrzymując całodniowy zmasowany atak i wydostając się z okrążenia uniknęli przegrania bitwy wobec przeważających sił wroga.

(Wykorzystano książkę Marii Deresz “Niebo bez słońca”. Zdjęcia również pochodzą z tej książki. Zdjęcie starego pomnika pochodzi z książki Waldemara Tuszyńskiego “Lasy Janowskie i Puszcza Solska”)

Related posts

Leave a Comment