Z zapisków ojca wybrał i przygotował do publikacji Czesław Aleksak
Przedmowa
Przedstawiam wybrane przeze mnie, niektóre fragmenty z historii życia mojego ojca, zapisanej przez niego odręcznie. Urodził się w 1918 roku w Niemczech, jako dziecko polskich gastarbeiterów w czasie gdy jeszcze trwała I-sza Wojna Światowa, a rodzice jako Polacy, byli jeszcze na prawach jeńców wojennych. Po zakończeniu wojny, wrócili wszyscy do odrodzonej po zaborach Ojczyzny. Po wielu niepowodzeniach i tułaniach za pracą w majątkach ziemskich, rolnych i leśnych, w końcu przy znacznym wspomożeniu dziadka spod Radomia ze strony matki Jana, w grudniu 1926 roku osiedli w przysiółku Krasonie, obok Kalennego w gminie Modliborzyce, na zakupionej niewielkiej posiadłości rolnej bez zabudowań, z wyjątkiem niewielkiej obory, którą potem tak przedzielono, żeby połowa służyła celom mieszkalnym. Odtąd życie mojego ojca jest związane ściśle z dwoma miejscami: dorastanie i mieszkanie do stycznia 1943 roku na Krasoniach a potem zamieszkanie w Osówku, gmina Potok Wielki, w związku z zawarciem małżeństwa z Marianną, córką Błażeja Rapy, zabitego przez Niemców w masowej egzekucji mieszkańców Osówka 29 września 1942 roku.
Moją intencją, odnośnie tego zbioru wybranych fragmentów autorskich wspomnień mojego ojca, z dołożonymi czasem teraz w nawiasach moimi wyjaśnieniami albo komentarzami, jest zachowanie wątku historycznego i dokumentalnego, żeby ewentualnie w przyszłości wnuki, prawnuki czy następne pokolenia dziadka Jana, mogły łatwiej sięgać do korzeni rodzinnych. Głównie dla nich postanowiłem to ujawnić. W tym opracowaniu skupiłem się przede wszystkim na wątku związanym z historią wojny i powojnia, z zaistniałymi wtedy wydarzeniami rodzinnymi i emocjami. Starałem się zachować tę formę w jakiej historię notował mój ojciec, któremu wdzięczny jestem, że dokonał tego cennego zapisu. Styczeń to był miesiąc jego narodzin, aktu małżeńskiego a także śmierci, stąd okazja do tej publikacji. Mam nadzieję, że uda się mi jeszcze kiedyś osobno ująć całość historii rodzinnej, zapisanej przez mojego ojca, jako element historii miejsca, obyczajów i tradycji, ku pożytkowi rodzinnemu i społecznemu.
20 stycznia 2022 roku
Czesław Aleksak
Część 11
Pierwsze lata po wyzwoleniu
Na początku wkroczenia Rosjan było radośnie – wypędzili od nas Niemców, ale później tak lekko z nimi nie było. Na polach dworskich Potoczka zrobili lotnisko i tam stale mieszkali Rosjanie. Często się upijali, urządzali chuligańskie ekscesy i kradli co popadło, nawet sieczkarnie (maszyny do cięcia słomy na krótkie odcinki tzw. sieczkę).
Ja nie miałem kłopotu z sianem, bo miałem je w stodole i (niewidoczne) przyłożone snopami żyta. Ale sąsiedzi którzy złożyli siano w (ogólnie dostępne) stogi, mieli teraz kłopoty, bo Rosjanie przyjeżdżali i zabierali (bez pytania) nawet w nocy. Był też inny kłopot z nimi, bo żołnierze przyprowadzali przemęczone i wygłodzone konie, zmuszając do zamiany za dobrego (sprawnego w pełni) konia. Potem tymi końmi handlowali, czasem po to żeby dostać gdzieś bimber.
Miałem takie chwile, że musiałem uciekać z koniem na Krasonie, bo miałem konia dobrego, zaś Rosjanie chcieli mi go zabrać i dać w zamian małego, tzw. “mongołka” co bywał naturliwy i do ciągania np. wozu nie nadawał się – gdy był w zaprzęgu wozu, to zawsze starał się uciekać w las (by zboczyć z drogi) i nadawał się tylko na wierzchowca do jazdy nawet przez bagna i trzęsawiska.
Ta jesień z wszystkich dotychczas przeżytych razem z Marysią, była najlepsza. Mieliśmy konia i sprawnie nam szły prace polowe, nie to co przedtem z tym powolnym buhajem, mieliśmy też pastuszka do bydła, niejakiego Jasia Cudziłę. Najważniejsze że w dniu 9 listopada 1944 roku urodził się nam drugi syn (pierwszy już nie żył).
Chrzest odbył się w Święta Bożego Narodzenia – ojcem chrzestnym był mój kolega z czasów kawalerki, Dutka Bronisław z Gwizdowa, a matką chrzestną, stryjeczna siostra Marysi i serdeczna przyjaciółka Czesia Rapówna, na cześć której nasz syn dostał imię.
Zaczęło się nam już lepiej powodzić – konia mieliśmy dobrego i z robotą w polu nie było kłopotu. Trochę zarabiałem świadcząc usługi konne sąsiadom, lecz tego zarobku musiałem część przeznaczać na konieczne naprawy wozu, co był stary i prawie rozlatywał się. Na wóz nowy niestety jaszcze nie mogłem się zdobyć.
A w jakich okolicznościach zaczęło się nam to lepsze życie? Otóż w połowie stycznia 1945 roku Rosjanie ruszyli z ofensywą na Niemców, że popędzili ich aż do Berlina, i 9 maja 1945 roku skończyła się w Europie wojna. To zachęciło ludzi do prężnego gospodarowania – każdy hodował ile mógł krów czy świń. Przybyło siły roboczej na wsi, kiedy powróciło wiele osób z Niemiec, zarówno tych co wyjechali dobrowolnie jak i tych co byli siłą zabrani tam na roboty. Nie było już tego zagrożenia życia i wolności, zrobiło się na wsi ludniej oraz weselej.
Po narodzeniu syna przyjęliśmy (zatrudniliśmy) służącą do pomocy w domu lub pasienia bydła. Małe dziecko potrzebowało opieki matki lub niańki, a Marysia sama nie mogła podołać wszystkiemu, czyli paść krowy, robić obrządek (inwentarza) czy doraźne czynności na grządkach albo w polu jak kopanie, pielenie itp.
Służąca była już stara, prawie sześćdziesięcioletnia kobieta, panna Katarzyna Jamróz z Gwizdowa. A młode panny to po wojnie szły za mąż albo do szkoły, więc takich do pomocy trudno było osiągnąć. Był zwyczaj, że po przejściu lata, trzeba było w jesieni kupić coś tej służącej z odzieży lub obuwia, jako że zbliżała się zima i chłody, oraz kończył się rok służby. Wtedy nie było jeszcze tak bogato u nas w pieniądze i chcąc tej służącej coś kupić, trzeba było coś sprzedać, a w naszym przypadku świnię, co miała wagi około 80 kg. Powieźliśmy z Marysią tę świnię na targ do Zaklikowa. Długo nie mogliśmy tej świni sprzedać, bo do uboju jeszcze za mała, dla biedniejszego hodowcy za droga, zaś bogaty chciał tanio kupić by dobrze na tej świni zarobić, gdy my nie chcieliśmy stracić. Ostatecznie kupił tę świnię gospodarz z Potoka na dalszy chów, ale że targ już się skończył to nie było możliwości kupić coś tam tej służącej. Nie tracąc zbędnie czasu, Marysia zdążyła kupić jakiejś wędliny do jedzenia, bo byliśmy głodni. Postanowiliśmy posilać się nią na furze w drodze powrotnej do domu. Gdy wyjechaliśmy już poza miasto, Marysia wyjęła tę wędlinę i chleb, zaczęliśmy jeść, zaś koń szedł w zaprzęgu powoli ciągnąc wóz. W czasie jedzenia nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na drogę i pobocze, gdy będąc już około kilometra za miastem, wyskoczył na drogę jakiś mężczyzna z pistoletem w ręce, żądając wydania pieniędzy.
Ja mówię mu że nie mam, a on nam mówi, że obserwował jak sprzedaliśmy świnię i że mam. No to ja tłumaczę się, że po sprzedaży oddałem dług, że kupiłem też małe prosię (które Rapa włożył mi na furę by mu przywieźć do domu) i pieniądze wydałem. “Masz mi dać trzy tysiące i koniec” powiedział, mierząc we mnie pistoletem. Marysia wtedy krzyknęła: “milsze ci pieniądze czy życie?” Wtedy wyjąłem kilka banknotów i dając mu krzyknąłem na konia: wio! Koń ruszył ostro z miejsca, bandyta krzyknął by dać mu jeszcze tysiąc, ale został szybko za nami, bo tak fura ruszyła nagle z miejsca, że dogonić nas nie miał szans.
Ten incydent wpłynął na nas bardzo przygnębiająco, była to dla nas strata duża, niezawiniona, trudna do nadrobienia, bo robót zarobkowych wtedy jeszcze nie było. Po kilku dniach, potem tygodniach, zaczęliśmy powoli zapominać o tym zajściu nie przeczuwając, że spotka nas o wiele większe nieszczęście. Otóż słychać było, że złodzieje czy bandyci, napadali na niektórych ludzi rabując, przeważnie jednak ludzi bogatszych (zasobnych), gdy my w porównaniu do innych byliśmy biedni i nie myśleliśmy o tym, że miałby ktoś nas z czegoś rabować.
Zrobiliśmy przygotowania do zimy, wszystkie orki i zasiewy dokonane, ściany budynków ogacone (ocieplone ściółką leśną), wydawało się że zimę zdołamy przetrwać szczęśliwie, lecz tak nie było.
W dniu 9 grudnia (była to niedziela), wieczorem około godziny 18-tej, poszliśmy z Marysią do obory – Marysia doiła krowy a jej przyświecałem latarnią, to jest specjalną lampą naftową, bo wtedy światła elektrycznego nie było. Nagle niespodziewanie pies zaszczekał, usłyszeliśmy szybki tupot i otwieranie drzwi do mieszkania pierwszych, potem drugich, za parę sekund wchodzi ktoś do obory, trzymając w ręku pistolet, każe nam podnieść ręce do góry i iść do mieszkania. Wprowadził nas do izby a tam już było kilku bandytów – najpierw pytali o broń, następnie powiedzieli, żeby pieniądze, które mamy, zabrać do siebie, bo będą robić rewizję za bronią, jeśli ktoś wtedy je znajdzie, to może przywłaszczyć sobie i nie będzie za to (ukarany) odpowiadał, tak powiedział dowódca.
I zaczęli szukać, ale nie broni, tylko co mogą zabrać wartościowego. Nam nie wolno było na nich patrzeć, tylko w ścianę lub w palący się ogień paleniska kuchni. Gdy już wszystko zobaczyli, powiedzieli mi, że mam ich podwieźć, a podawali się za AK-owców. Gdy pytałem gdzie mam ich wywieźć, powiedzieli że do Zaklikowa. Jeden z nich chodził za mną z pistoletem, więc wziąłem swojego konia do Rapowego wozu (bo mój był bardzo słaby) i doprzągłem też Rapowego konia do tego wozu. A gdy już wszystko co do furmanki było gotowe, przyprowadził mnie pod tym pistoletem do mieszkania i kazał się ubierać. Kiedy się ubrałem, przyszło ich kilku do mieszkania i jeden z nich krzyknął, że mają wszyscy kłaść się na podłogę, z twarzą do niej zwróconą – kto się ruszy to kula w łeb!
I pokładliśmy się wszyscy, a więc przyprowadzeni siłą przez tych bandytów, spotkani po drodze: Pęk Adam z drugiej części Osówka, Rapowa Czesia i jej służąca, Skrzypek Wanda, nasza służąca Jamroz Katarzyna, oraz ja z Marysią – nad nami stał z karabinem jeden z bandytów.
W tym czasie inni bandyci wynosili na furę co było lepszego, jeden z nich rwał paski z lnianej koszuli, którymi później powiązano nam nogi i ręce z tyłu. A gdy już wszystko co miało większą wartość zabrali, to jeszcze z Pęka Adama zdjęli i zabrali kożuch, mnie ściągnęli z nóg nowe buty, co je włożyłem dopiero drugi raz (a były z długimi cholewami i drogie w tym czasie), następnie ściągnęli ze mnie (bardzo szykownie uszyte jeszcze przed wojną) gabardynowe spodnie, co wtedy już kosztowały tyle, co średniej jakości całe ubranie (czyli garnitur). Były te spodnie uszyte pasownie na miarę i ciasno schodziły. Gdy bandyta je ściągał ze mnie, nieznacznie naprężyłem nogę i te spodnie rozdarły się, ale i tak je zabrał mówiąc że będą “na łaty”.
Nie tylko nas ograbili wtedy, bo i Rapę Wacka, rodziny Iskrów, Głowalów oraz Bieńków. Ale chyba najbardziej skrzywdzili nas, bo na drugi dzień nie miałem co włożyć na nogi, nie miałem całych spodni ani nawet pasa. Zabrano nam nawet takie rzeczy jak nożyczki, grzebień, siekiera, że trudno wyliczyć a najważniejsze (najgorsze w tym), że zabrali konia z uprzężą. Szkoda było też kur, bo też je nam zabrali – został tylko jeden kogut i kura, które uciekły.