Kiedy tak szperam w moim dzieciństwie, przebytym w rodzinnej, leśnej wsi Osówek, natrafiam na emocje związane z wydarzeniami dość szczególnymi. Pamiętam, że kiedyś zawędrował do naszej wsi pewien pan z niedźwiedziem. Wydarzenie było bardzo podniecające dla wielu mieszkańców, bo raczej nikt do tej pory takiego zwierza – w dodatku oswojonego – nie widział. I nie był to słynny niedźwiedź Wojtek, co z armią dowodzoną przez gen. Andersa przebył szlak bojowy, ale też miły zwierz i sympatyczny. Pamiętam, że trafił ten pan z dużym misiem na nasze podwórko, zapraszając wszystkich ciekawych wieczorem do szkoły na pokaz, co też ten misio może i potrafi.
U nas, czyli na podwórku sołtysa, misio wykonał dwa zabawne polecenia, po czym dostał w nagrodę jakiś poczęstunek. Bałem się tego ogromnego zwierzęcia, bo był bez żadnego kagańca, lecz jego opiekun zapewniał, że jest łagodny i można go nawet pogłaskać. Ja jednak wolałem nie ryzykować. Nie byłem na tym pokazie, ale mój ojciec był i relacjonował ten pokaz pozytywnie. Misio reagował na wszystkie polecenia swojego opiekuna i pokazywał na przykład, jak babcia idzie po zakupy, jak pije piwo, jak tańczy gdy wesoła, jak się smuci, itp.
Chodził ten pan z niedźwiedziem po okolicach i potem słuch o nich zaginął. Po latach kilku zapytałem ojca czy wie, co się z nimi stało? Podobno – mówił ojciec – niedźwiedź zbyt mocno ukochał swojego opiekuna, że go po prostu udusił. Stało się to być może dlatego, że pan lubił piwo i też mocniejsze trunki, a przyzwyczaił także do tego swojego kochanego zwierza. Ten jednak chyba stracił miarę i albo za dużo wypił, albo za mocno opiekuna swojego uścisnął.
Skoro już jestem przy takim temacie mojej gawędy, to opowiem pewien przypadek końskiego obyczaju. Wtedy, zwłaszcza gdy traktor był rzadkością, część gospodarzy rolnych w moim Osówku posiadała gospodarskie konie. Pewien gospodarz bardzo lubił piwo, można powiedzieć że nie mniej, niż swojego pracowitego konia. Zawsze kiedy z Potoka Wielkiego do swojej wsi wracał furmanką przez Potoczek, przystawał tam w pobliżu gospody, żeby napić się ulubionego napoju, a nawet częstować nim konia. Koń tak się przyzwyczaił, że sam i bez komendy zawsze zatrzymywał się w tym miejscu. Jednak kiedyś gospodarz pożyczył konia i wóz swojemu znajomemu, poniekąd sąsiadowi z wioski, żeby mógł przywieźć sobie jakiegoś materiału budowlanego z Potoka Wielkiego. Jadąc z Potoka ów musiał jechać koło gospody w Potoczku, a kiedy zbliżył się do tej gospody, koń jak zwykle przystanął i ani myśli jechać dalej. Furman zachęca go jak umie prośbą i batem a ten nic, jakby się znarowił. Dopiero ktoś z bywalców gospody to zauważył i rzekł do furmana: – chłopie, koniowi pić się chce, daj mu piwa!
Furman myślał że to w połowie żart i poszedł po jakieś wiadro z wodą. Przystawił koniowi do pyska a ten powąchał tylko i dalej stoi. Nie było innej rady jak kupić to piwo, wypić do połowy i resztę dać szkapie na zachętę. I wtedy dopiero koń nabrał właściwego animuszu, prawie jak furman po dobrej wypłacie.
Były więc takie niby trochę prymitywne rozrywki na wsi, aż przyszła kultura wyższej marki, czyli objazdowe kino. Nie pamiętam dokładnie kiedy to było po raz pierwszy, czy ten charakterystyczny samochód z wielką kabiną pojawił się w szkole w 1956 czy 1957 roku? Miałem okazję po raz pierwszy widzieć ruchome obrazy na ścianie, wyłożonej białym prześcieradłem. Wszyscy uczący się tego dnia w szkole, doznali pięknego przeżycia. Najpierw wyświetlono Polską Kronikę Filmową, potem jakiś film o tematyce społecznej, odpowiedniej dla dzieci (harcerze, stonka itp.), a potem dwa animowane filmy Walta Disneya. Co to się działo! Operatorzy musieli nam jeszcze pokazać następne filmy i jeden powtórzyć, bo był taki wrzask że znieść go było nie sposób. Potem, wieczorem dla dorosłych i młodzieży był wyświetlany za niewielką opłatą film radziecki pt. Pogromca tygrysów. Była też przy tym kronika filmowa, którą obejrzałem po raz drugi, jako że wieczorem i mnie pozwolono ten film obejrzeć. Zaryzykuję twierdzenie, że od tego momentu życie kulturalne w mojej wsi dostało jakiś zastrzyk wzmacniający, impuls ku nadziei, że teraz już coś interesującego zacznie się w wiejskiej kulturze. Która wieś miała świetlicę albo remizę strażacką (jak np. w Potoczku), to operatorzy kinowi chętnie przyjeżdżali ze sprzętem i filmami. I w ten sposób dojrzała społeczna inicjatywa, żeby w Osówku powstała świetlica, miejsce do uprawiania kultury i społecznej aktywności. I tak się później stało, że powstała świetlica, zawiązała się strażacka drużyna, ale młodzi i tak uciekali gdzieś do pracy w miastach albo na tzw. Zachód.
Utarło się tutaj takie pojęcie i powiedzenie, określające ziemie na zachód (a nawet na północ) od Kongresówki, czyli ziemie odzyskane po wojnie, że to ZACHÓD, kraina bogata po Niemcach, gdzie wszystko jest nowoczesne i łatwe. Starzy ludzie rzadko mieli właściwe pojęcie geograficzne, co do położenia owej cudownej krainy. Jeśli ktoś na przykład mieszkał i pracował w Elblągu, to też był na ZACHODZIE! Ja już jako 19-latek pracowałem w Gdyni, czyli niedaleko Elbląga, a więc na ZACHODZIE. No i była kiedyś zabawna historia, gdy starszy pan z Potoka będąc u mojego ojca w gościnie, zapytał akurat mojego syna, wtedy ucznia liceum: – No to jak tam u was na ZACHODZIE?
Mój syn nie zrozumiał tego pytania właściwie i pomyślał, że nas traktuje jako Amerykanów, co przylecieli do ojca i dziadka w Polsce na wypoczynek. Postanowił tego nie prostować tylko wali z mostu, że… jest po amerykańsku, czyli pełna swoboda, taka jaką prezentuje Reagan.
– No a z bronią kogoś nie łapią? – pyta dziadek – bo to przecież stan wojenny był i ludzi zamykali...
– Nie, to u nas jest Ameryka i Reagan rządzi, a nie Jaruzelski. Każdy człowiek pełnoletni może iść do sklepu z bronią i kupić taką, jaka jest mu akurat potrzebna.
Dziadek oczy wybałuszył z tego niedowierzania, jednocześnie jakby rozumiejąc, dlaczego ludzie po wojnie tak rwali na ten ZACHÓD.
Później dopiero mój ojciec zorientował się w czym rzecz i wytłumaczył dziadkowi Lucjanowi, że o inny ZACHÓD chodziło.
Po wojnie z mojej wioski może nawet i połowa mieszkańców wyjechała na te Ziemie Odzyskane, czyli umowny ZACHÓD. Najwięcej w rejon dolnośląski, obok Wrocławia. Wszyscy sobie chwalili ten wybór, bo to zupełnie inny i nowoczesny świat. Ludzie tak się nie napracowali, nie tracili tak szybko urody i zdrowia, byli uśmiechnięci i szczęśliwi. Moja mama gdy zobaczyła przybyłą z ZACHODU do brata w odwiedziny swoją stryjeczną siostrę (a moją chrzestną matkę, z którą szczęśliwie przeżyła wojnę) wypoczętą zdrową i uśmiechniętą, namawiała mojego ojca, żeby też rzucić to wszystko i także na ten czarowny ZACHÓD wyjechać. Jednak ojciec nie dał się namówić, uznając że co swoje to swoje, a brać cudze to trochę ryzykowne i może nawet nietaktowne lub grzeszne. Tu gdzie są korzenie własne, jest najlepsze miejsce, tak uważał i trzymał się tego do śmierci. Ziemia uprawiana przez jeden albo i dwa wieki, nasiąkła potem, krwią i modlitewnymi zachętami, że opuścić ją było po prostu mu chyba wstyd. No i ludzie wkoło sami swoi. Choć bywało jak w filmie “Sami swoi” że sąsiad wróg, ale nasz, swój i po co nam jakiś obcy wróg?
I w lesie czuliśmy się bezpieczni. Znaliśmy wszystkie ścieżki i drogi tak dobrze, że w noc ciemną można było iść śmiało i bezpiecznie “na pamięć”, orientując się doskonale, gdzie jest jaki kamień, wystający korzeń albo kałuża. Zresztą taki samogon, który w czasach trudnych był niezwykle cenny, najbezpieczniej było produkować w lesie. A porządne wesele wymagało sporej ilości alkoholu, więc samogon jako tani wyrób alkoholowy, ten warunek bardzo dobrze spełniał.
Ja opuściłem wcześnie swoją wieś, lecz najtwardsi zostali jeszcze dziś w centralnej i południowej części wsi. I niech tam żyją spokojnie i szczęśliwie, dając świadectwo ciekawej historii jak najdłużej.
Czesław Aleksak
07.11.2020 r.