Image default
Historia regionu Osówek

Czesław Aleksak – Opowieści z Osówka (9). O poczciwych gospodarskich koniach

Były już opowiadania o pieskach i o krowach, więc teraz chyba już pora napisać o koniach, pięknych i mądrych zwierzętach, inteligentnych rzekomo bardziej niż psy. Ileż to ludzie zawdzięczają koniom, wykorzystywanym od wielu tysięcy lat do różnych celów (w tym wspomaganie wojenne), służąc jako siła pociągowa lub do jazdy wierzchem, albo też (jak np. u Mongołów) do hodowli na mięso i mleko.

Mój ojciec jako młody żonkoś i gospodarz w Osówku, przeżył w czasie wojny i po jej zakończeniu wiele przykrych sytuacji, gdy nie było w gospodarstwie konia. A jeśli koń był to trzeba było z nim nocować często w lesie, by nie utracić go na rzecz okupantów, partyzantów, albo wojsk sowieckich idących na Berlin. Gdy nadszedł front sowiecki, to jednego dnia cztery razy zmieniano mu konia na coraz to gorszego, aż w końcu otrzymał tak słabego, że wątpił czy przeżyje. Koń był drobnej postury i grzbiet miał odparzony siodłem. Jednak zaufał nowemu opiekunowi i wykazał się wolą życia, powracając dość szybko do pełnej sprawności. W zaprzęgu do orki pługiem w polu męczył się szybko i musiał często odpoczywać, ale ojciec mój i tak cieszył się ogromnie, że jest taki dzielny. To była klacz, więc ojciec liczył na ewentualny jakiś przychówek kiedyś w postaci źrebięcia. Opowiadał mi trochę, jak to było z tą klaczą, gdy po raz pierwszy zobaczył ją dziadek, czyli ojciec mojego ojca, człowiek bardzo doświadczony w pracy z końmi. Obejrzał i obmacał ze wszystkich stron to zwierzę bardzo wychudzone, zajrzał w zęby i powiedział: – Janku, nie narzekaj zawczasu i nie płacz, że to nieszczęście cię spotkało. Ten koń może ci naprawdę przynieść miłe niespodzianki. Musisz go powoli dobrze odżywić i będzie ci odwdzięczał się chętnie za dobrą opiekę.

I tak też było. Ojciec nazwał tę klacz Maluśka, a ta spisywała się mu najlepiej jak mogła. Kiedyś jechał na targ do Zaklikowa swoim wozem “żelaźniakiem”, który ciągnęła Maluśka. Za nim jechał też wozem zaprzężonym w parę dorodnych koni pewien gospodarz, który chciał koniecznie ojca wyprzedzić. A mój ojciec widząc zbliżającego się furmana i jego nieco pogardliwe spojrzenie, że niby jaka to nędzna chabeta przed nim się wlecze, delikatnie tylko ruszył lejcami wołając: – wio Maluśka! Kobyłka zerwała z miejsca z takim zapałem że “odsadziła” goniące konie na paręset metrów. Furman prawie się wściekł i ostro traktował batem swoje konie, żeby je zmusić do bardziej skutecznej gonitwy, ale bez powodzenia. Gdy tylko zbliżył się z zamiarem wyprzedzenia, mój ojciec znów zawołał: – wio Maluśka! I sytuacja powtórzyła się znowu.

Tak było do miejsca, w którym drogi obu furmanów rozjeżdżały się, bo ojciec jechał do Zaklikowa, a goniący go chyba gdzieś na Majdan Łysakowski. Goniący poprosił ojca, żeby zatrzymał się na chwilę. Poczęstował ojca papierosem i zapytał: – chłopie, czy ty masz konia czy diabła? Pierwszy raz w życiu mam taką sytuację, żeby taki mizerny koń pokonał moje dwa, jakby nie było, dużo chyba okazalsze konie.

Ale ojciec nie cieszył się długo tą klaczą. W grudniu 1945 roku przyszli rabusie podający się za partyzantów i siłą obrabowali nasz dom oraz domy kilku sąsiadów, zabierając konia, wóz i wszystko co nadawało się na sprzedaż lub spożycie. Ojciec został bez najlepszych spodni, paska do nich i butów. Zabrano nawet takie przedmioty jak siekiera, nożyczki, igły itp. pozostał tylko kogut i jedna kura, którym udało się uciec. Nastał trudny czas gospodarowania bez konia, bo nawet nikt nie kwapił się wspomóc koniem, ze względu na zagrożenie jego utraty na rzecz grasującej uzbrojonej bandy, która siłą zabierała napotkane konie.

Przeszło trzy lata zanim ojciec zdołał kupić pięknego konia Kasztana, który miał jedną wadę, że panicznie bał się samochodów i ciągników. Kiedy już miałem przeszło 10 lat do moich obowiązków doszło zadawanie rano paszy Kasztanowi, nie później niż godzina wpół do siódmej. Zdarzyło się mi raz trochę zapomnieć o tym obowiązku i wykonałem go z godzinnym prawie opóźnieniem. Kasztan zareagował na to bardzo ostro – zarżał donośnie i myślę, że chciał się wyrazić o mnie następująco: – co ty sobie myślisz gówniarzu, ja haruję ciężko żeby twój ojciec miał trochę lżej, a ty sobie pozwalasz zapomnieć o swoim zasranym obowiązku? I zanim zabrał się za obrok to najpierw złapał mnie zębami za włosy przy samej skórze głowy, na szczęście skóry mi zębami nie rozcinając, ale na chwilę ciemno jednak zrobiło się mi w oczach. Jakoś przeprosiłem się z nim, że później pozwalał mi nawet wsiąść na swój grzbiet, ale był taki mądry, że gdy mu za dużo było moich wybryków, to wciągnął mnie w takie zarośla lub gałęzie, że mi się jazdy odechciało i musiałem z niego zejść.

Minęło wiele lat mojego życia już poza rodzinnym domem, że zdążyłem ożenić się i mieć dzieci. Osiadłem na Wybrzeżu i w 1978 roku uzyskałem spółdzielcze mieszkanie w gdyńskim wieżowcu. Wtedy było bardzo trudno o dobre materiały wykończeniowe i choć pracowałem w budownictwie to miałem z tym problem. Chciałem te nieszczęsne wykładziny podłogowe zastąpić czymś lepszym, czymś podobnym do parkietu, który był bardzo drogi. Ojciec zaproponował mi drewno olchowe. Tyle niepotrzebnych olch rosło na łące, że postarał się o wymagane zezwolenia i kazał ściąć dla mnie sporą ilość olch rosnących na łące wzdłuż drogi na grobli sąsiadującego z łąką stawu. Teraz tylko trzeba było te olchy zwieźć na podwórze, pociąć piłą na bale a potem listwy, z których powstaną odpowiednie klepki podłogowe. Potem się je wysezonuje, powoli wyschną i będzie z nich taki niby parkiet. Przyjechałem więc pewnego lata na urlop ze swoim starszym synem, żeby zamiar zwiezienia tych kłód olchowych na podwórze jakoś zrealizować. Rodzice mieli piękną klacz, która nie zawsze chciała mnie słuchać, a ja nie wiedziałem jak jej kaprysom dogodzić. Jeśli była przy mnie moja mama to i owszem, jakoś reagowała, ale ogólnie sama decydowała, czy pociągnie tę furę czy nie. Gdy już wydawało się mi, że ją obłaskawiłem dostatecznie, załadowałem kłody olchowe na furmankę i wyjechałem z nimi na groblę skręcając w kierunku domu, stało się coś zaskakującego i nieoczekiwanego – przed nami była czerwona tarcza zachodzącego na końcu grobli słońca a obok wzdłuż grobli na łące czerwone pniaki ściętych olch. Nasza klacz Gniada zatrzymała się i ani rusz do przodu. No więc zachęcam ją, żeby jednak pociągnęła tę furę, bo przecież ja i syn tego raczej nie zrobimy. Gdy tak usilnie staram się tę klacz mobilizować, ta nagle zrywa się i niebezpiecznie skręca w staw, demonstrując swój wyraźny sprzeciw. Musiałem ustąpić i kazałem synowi wypiąć ją z uprzęży, po czym już nie wyprowadzałem jej na groblę lecz przerażony wiodłem przez staw do stajni. Skończyło się na tym, że następnego dnia zrzuciliśmy połowę ładunku i sami obaj z synem przyciągnęliśmy wóz do domu. Potem drugi raz pojechaliśmy i zabraliśmy resztę również bez pomocy wystraszonego konia. Domyśliłem się, że klacz wystraszyła się owych czerwonych pniaków po ściętych olchach, które mogły się jej wydawać jako leżące słońca. A ja wystraszyłem się bardziej chyba niż ta klacz, bo jakież byłoby nieszczęście, gdyby przez jakieś moje zachcianki czy niedbalstwo, rodzice utracili ważnego sprzymierzeńca w gospodarstwie, jakim był wtedy koń! A mogło skończyć się różnie, więc dobrze że koń całkiem nie spanikował, nie złamał kończyny, nie utopił się czy nie udusił. 

Wszyscy w rodzinie kochamy konie. To są ogólnie zwierzęta czyste i towarzyskie, bardzo przychylne człowiekowi, jeśli je traktuje z szacunkiem. Agnieszka, jedna z moich córek, tak zapałała miłością do tych zwierząt, że jako kilkulatka jeździła później z Gdyni do Sopotu (dzielnica Wyścigi), żeby najpierw sprzątać pomieszczenia koni wyścigowych i uczyć się hippiki, oraz współpracy z tymi pięknymi zwierzętami.

Kończąc tę opowieść chcę zostawić trochę sympatii dla zwierzęcia, bez którego historia nasza wyglądałaby skromniej a ułan byłby niewiele wart.

Czesław Aleksak

06.02.2020 r.

Related posts

Leave a Comment