Czesław Aleksak*
Moje życie i dziecięce przygody w czasie szkolnym (Osówek, gm. Potok Wielki)
W klasie piątej już na dobre zacząłem czytać książki, zwłaszcza te poza obowiązkowymi lekturami. Dominowały początkowo książki o tematyce historycznej, w tym legendy i baśnie. Ale stał się przełom na skutek pewnego przypadku. Nie wiem dlaczego ale na śmietnik przyszkolny wyrzucono jakieś książki, chyba ze szkolnych zasobów (a może jako pozostałość po dziedzicu?). Zacząłem przeglądać te książki i wybrałem jedną z nich – były to “Przypadki Robinsona Kruzoe” napisane przez Władysława Ludwika Anczyca i wydane w Krakowie chyba w 1864 r. Parę kartek przy końcu brakowało ale i tak warto było to wziąć, bo cóż to za wspaniała opowieść. Niegrzeczny i zarozumiały chłopiec, który nie słucha rad rodziców, ucieka na morze i ma niesamowite przygody, aż później sam ląduje na bezludnej wyspie, gdzie spędza samotnie dwadzieścia osiem lat! Ach co to za pasjonująca historia – samotność i wiara w łaskawość Opatrzności, ludożercy, uratowanie od śmierci Piętaszka i na końcu cudowne ocalenie.
Za tą książką poszły inne przygodowe do czytania: “Wyspa Robinsona” Arkadego Fiedlera, “Tajemnicza Wyspa” Juliusza Verne’a i inne. Świat przygody otworzył się do czytania. Oczywiście czytałem również całą “Trylogię” Henryka Sienkiewicza, “Faraona” Bolesława Prusa czy “Starą Baśń” Józefa Ignacego Kraszewskiego. Przez czytanie posiadłem, jak na ówczesny poziom nauki szkolnej, dobrą umiejętność posługiwania się słowem mówionym i pisanym. Ale gdy przyszło do zastanawiania się kim chciałbym być, to nie umiałem tego określić.
Miałem różne pomysły, chciałem nawet być księdzem ale po przeczytaniu tych podróżniczych książek wydało się mi to raczej już niecelowe – myślałem: to już lepiej być adwokatem, albo marynarzem! A cóż to, nie mogę być dzielny jak Robinson czy Jan Bober? Albo ci koloniści z “Tajemniczej Wyspy” – czy to nie byli dzielni ludzie? I tak błądziłem myślami, żeby wreszcie w siódmej klasie ostateczną decyzję podjąć. A nie było łatwo. Na pomoc rodziców raczej nie mogłem liczyć – bieda aż piszczy i skąd wziąć pieniądze na internat, by to zakwaterowanie opłacić? Maniek P. zdecydował, że pójdzie do liceum ogólnokształcącego w Zaklikowie odległego o 13 kilometrów. Stać było jego rodziców by opłacić mu kwaterę. Mnie by też liceum odpowiadało, zwłaszcza gdybym chciał zostać później prawnikiem ale bałem się tego, że rodzice będą kazali mi dojeżdżać na lekcje do Zaklikowa, co mogło wykluczyć dobre, skuteczne uczenie się – prądu elektrycznego nie było, oświetleniem nocnym było światło lampy naftowej, bardzo nędzne do czytania i uczenia się w praktycznie jednoizbowym mieszkaniu. Przy tym gdy są zawsze konieczne jakieś prace w gospodarstwie i potrzeba wspomożenia rodziny w tych pracach, mogły sprawić mi zupełny dyskomfort, przez co ten zamiar porzuciłem.
Po namyśle napisałem podania do czterech szkół: Technikum Budowlanego w Lublinie, jakiejś szkoły ogrodniczej (terenów zielonych) w Wołominie, Zasadniczej Szkoły Drzewnej w Janowie Lubelskim oraz Zasadniczej Szkoły Górniczej w Rydułtowach na Śląsku. Ze wszystkich tych szkół otrzymałem odpowiedzi pozytywne i terminy zgłoszenia się z odpowiednimi dokumentami do egzaminów wstępnych, z wyjątkiem szkoły górniczej w Rydułtowach, z której informowano mnie o przyjęciu bez egzaminu wstępnego i bezpłatnym zakwaterowaniu w internacie już w ostatnim dniu sierpnia. Czegóż więcej chcieć? Są wszystkie warunki tylko uczyć się, bo tu w gospodarstwie rodzinnym w Osówku perspektywy nie ma.
Tu muszę jeszcze cofnąć się o dwa lata do roku 1956 – to była ważna wtedy data. W czerwcu, w czasie Międzynarodowych Targów, w Zakładach Cegielskiego wybuchł strajk, który zamienił się w demonstrację uliczną stłumioną brutalnie siłą karabinów i czołgów. W październiku doszedł do władzy w PZPR wypuszczony wcześniej z więzienia Władysław Gomułka. Pamiętam to jego pierwsze publiczne wystąpienie w Warszawie transmitowane przez radio. A dodam, że chyba rok wcześniej ojciec kupił radio na tzw. suche baterie (by mógł w tajemnicy słuchać audycji “Wolnej Europy”) jako że było ono bardzo cennym informatorem czy komunikatorem. Ludność Polski wtedy oczekiwała nadziei nowych zmian na lepsze i na ludzki charakter, tego rzekomo demokratycznego i ludowego ustroju. Już orientowałem się co nieco w zarysach polityki ówczesnego państwa i udzielało się mi to publiczne oczekiwanie zmian. Odetchnęli wtedy rolnicy. Już za czasów Ochaba wprowadzono pierwsze ustępstwa a za Gomułki dalsze.
Zanim ukończyłem szkołę podstawową, to musiałem już trochę napracować się w gospodarstwie albo w lesie. Ojciec podjął zatrudnienie jako robotnik leśny, drwal czy specjalista zbieracz żywicy. Pomagałem mu w tych robotach, żeby utrzymać sprawność gospodarstwa, a w lesie wyrobić normy warunkujące otrzymanie zasiłku rodzinnego na dzieci, których już było siedmioro czy ośmioro, więc zasiłek stanowił łącznie znaczną sumę. Przeszedłem wtedy twardą szkołę, ale też i sprawność fizyczną osiągnąłem niezłą jak na swój wzrost. To mi się później w szkole średniej przydało. Przykro to się wspomina, ale jak to na wsi – wakacje nie istnieją! Praca albo zajęcie są tam zawsze. Nawet w zimie trzeba było zbierać szyszki z drzew sosnowych w celach skupu na produkcję nasion, by zarobić trochę i poprawić budżet rodzinny. W lecie zbieraliśmy leśne jagody: czarną, to jest czernicę, a także bagienną łochynię, lub czerwoną brusznicę rosnącą na piaszczystych słonecznych polanach. Były one skupowane przez przedsiębiorstwa leśne i pośredników. Ja rzadko zbierałem, jakoś nie miałem takiej wprawy jak moje siostry i potrzebny byłem do innych zadań. Zbieraliśmy też grzyby, ale te raczej były na własne potrzeby.
W wieku lat od 6-ciu do 9-ciu w okresie świątecznym bożonarodzeniowym, chodziłem składać sąsiadom życzenia świąteczne i noworoczne. Zasadniczym celem było ładne odśpiewanie jakiejś kolędy. To przychodziło mi łatwo, bo w domu była tradycja śpiewania kolęd i wszyscy znaliśmy ich dużo. Głos miałem podobno ładny, więc byłem życzliwie przyjmowany i nagradzany. Co znaczniejsi sąsiedzi potrafili dać nawet 5 złotych a już najmniej dostawałem złotówkę za ten popis, co sprawiło, że uzbierałem sobie wtedy ok. 40 do 50 i więcej złotych!
Z tego okresu szkolnego pamiętam jeszcze trochę innych różnych szczegółów; siostra moja, Stasia, która już niestety nie żyje, bardzo w okresie niemowlęctwa chorowała – była po prostu słaba. Na domiar złego brakowało mleka (nie było go wtedy w kartonikach czy w takich wersjach jak obecnie), jedyna krowa była cielna i nie było udoju. Pamiętam, że chodziliśmy z moją siostrą Wiesią do sąsiadów Ludjanów – dwojga starszych ludzi którzy mieli dojną krowę i aż tyle na własne potrzeby mleka od tej krowy nie zużywali. Dziadek Ludjan (albo Ludian) był człowiekiem który spędził zesłanie na Syberii, więc mnie i chłopcom pasącym krowy wiele opowiadał o swoich przeżyciach. Ludjanowie w czasie okupacji przeżyli też śmierć syna Franka, bardzo uzdolnionego młodzieńca, który własnoręcznie zrobił skrzypce!
A krowy pasało się tak, że chodziły sobie luzem i to było prawie w zwyczaju, że pasało się w lesie, przy drogach, na polanach, stawach i gdzie się dało. Przez pewien czas ojciec trzymał też byczka na ubój, albo jeżeli był rasowy, to na buhaja rozpłodowego. Miałem z tym nieraz kłopot, bo gdy taki dorastający młodzieniec krowi poczuł w nozdrzach feromony latującej się gdzieś krowy, to po prostu wiał, czyli uciekał w tym kierunku i nie reagował na nic. Nieraz tak mnie umęczył, że miałem dość wszystkiego i wtedy “wziąłem sprawę w swoje ręce”. Był taki ugór, czyli czyjeś pole nieuprawiane już ze względu na słabą glebę, więc często wypasano tam bydło. Tam owego niesfornego byka chwytałem za ogon a on latał wkoło jak szalony chcąc się mnie pozbyć. Ciągał mnie tak przez kwadrans a może i dłużej, i później już zaloty nie były mu w głowie. Wszystko by pasowało gdyby nie przypadek, że ktoś miał latującą się krowę i… przyprowadził ją do pokrycia. Byk co prawda interesował się krową ale był tak zmęczony, że nie mógł się wznieść na wyżyny pośladka jego ulubienicy. Ojciec był wściekły, bo to wstyd i wyglądało jakoby byka nie karmił jak należy, albo byk był chory! Dopiero później gdy byłem dorosły, przyznałem się do tego i jakoś uszło mi na sucho. Potem czytając “Quo Vadis” podziwiałem Ursusa który tura brał za rogi – myślałem wtedy: a nie mógł tak jak ja za ogon??? Bezpieczniej by było!
c.d.n.
* Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.