Image default
Historia regionu Osówek

Czesław Aleksak – Wspomnienia z lat młodości. Część 5

Tekst: Czesław Aleksak*

W szkole i w domu – nostalgicznie i euforycznie

     Podzielę się teraz wrażeniem z początkowego okresu nauki w szkole górniczej, co była na starym miejscu, gdy nowa była jeszcze w budowie. W pierwszej klasie języka polskiego uczył nas pan Rogalski, ze swoim powiedzonkiem “cholera panie”. Na początek zrobił nam dyktando, zapewne po to żeby zorientować się, jaki kto prezentuje poziom wiedzy co do pisowni. Była nas zbieranina z różnych środowisk, w tym też pochodzących jak ja ze wsi, gdzie poziom nauczania bywał mierny. Dyktando zostało sprawdzone i na następnej lekcji zostało nam zwrócone z ocenami i poprawkami. Padło pytanie pana Rogalskiego: “cholera panie, czy ktoś się nie zgadza z oceną?”… Tylko ja podniosłem rękę do góry i na głos “mów, chłopcze” powiedziałem śmiało, że mam wątpliwość czy ocena 4+ nie jest zaniżona, bo według mnie i pana Taszyckiego sformułowanie “przedewszystkim” pisze się osobno a nie tak jak mi poprawiono, na co mam dowód w Słowniku Ortograficznym, który zawsze mam przy sobie! Pan Rogalski zdjął okulary, popatrzył groźnie na mnie, po czym kazał podać sobie dyktando i ów słownik. Porównał to, kazał mi stanąć na podium obok siebie, aby mnie wszyscy widzieli i powiedział: “patrzcie wszyscy, cholera panie – tak wygląda uczeń który poprawia nauczyciela!” Od tamtej pory pan Rogalski darzył mnie przyjaźnią oraz zaufaniem i jak się okazało, był jednym z tych nielicznych sprawiedliwych, albo uczciwych nauczycieli, z jakimi miałem jeszcze do czynienia.

     Zajęcia warsztatowe w pierwszym roku praktycznej nauki zawodu prowadził z nami starszy pan Buła (którego syn uczył nas teorii przedmiotu później w klasach wyższych). Właściwie chodziło o podstawy nauki praktycznej zawodu. Były to głównie wykłady, poznawanie narzędzi, zasad i obyczajów bezpiecznej i dobrej pracy, jakieś wycieczki i drobne pomoce fizyczne, np. stróżowi przy bramie itp. Następnych roczników już nie uczył, bo przeszedł na emeryturę (jak mi się wydaje). Opowiadał nam wiele ciekawych historii obrazujących życie swoje i Śląska, w tym przebieg Powstań Śląskich. Miał fajne powiedzenie, gdy ktoś zachował się niegodnie, nagannie albo nadzwyczaj niezdarnie – mawiał wtedy “ty głupi jajco”. Podobno był tzw. elwrem, czyli w gwarze śląskiej bezrobotnym, w tym członkiem wędrownej trupy przedstawiającej uliczne pokazy różnych sztuczek, tricków czy gry na instrumentach, a wszystko po to, żeby jakoś zarobić przed wojną w czasie bezrobocia na chleb. Gdy zobaczyłem film “Grzeszny żywot Franciszka Buły”, to od razu przypomniał mi się ten wysoki, szczupły pan Buła żartujący i pełen życzliwości. Myślę, że to właśnie jego przygody użyte zostały w scenariuszu filmu. Pamiętam jak opowiadał o początkach wojny i o takim uczuciu zawiedzenia, które było pokazane w tym filmie – min. “kaj są te łosie (samoloty) pieronie!” Był nam jak ojciec i matka, jak kolega czy brat, bo trafiał do naszych myśli wyśmienicie. Znał też wschód Polski, bo jeździł po wschodnich regionach jako agitator do pracy lub nauki w kopalniach. Śmiał się, pokazując jak w tych starych autobusach nierówności dróg nieraz go porządnie wytrzęsły. A niewątpliwie wszyscy, nawet ci z domów dziecka i łącznie ze mną, na początku tęskniliśmy do swoich miejsc urodzenia. Tu było inaczej,  choć w powiecie rybnickim było sporo zieleni z okolicznych lasów i pól, to jednak powietrze jakieś inne i ten widok usypywanych gór z odpadów wydobywanego urobku był smutny. Wielu z nas liczyło, że kiedyś wrócimy w lubelskie strony, bo przecież już wiadomo było, że są tam też pod ziemią pokłady węgla.

     Kiedyś, koleżanka z dużo młodszego rocznika pytała się mnie, jak to było z tą starą szkołą. Nie bardzo już pamiętam, ale była według mnie na terenie kopalni. Gdy już oddano nową szkołę do użytku, wypadła wtedy ważna wizyta ówczesnego Ministra Oświaty, pana Władysława Bieńkowskiego. Do powitania Ministra przez młodzież szkolną, szkoła wytypowała trzech uczniów, po jednym z każdego rocznika: najmłodszym (z najmłodszego rocznika) i najmniejszym byłem ja, zaś ze starszego był chyba Jurkowski (podobno spod Kraśnika), z trzeciej klasy nazwiska ucznia nie pamiętam (chyba Uryń) – byli to chłopcy dobrze zbudowani, można powiedzieć dobry materiał na górników, a ja przy nich wyglądałem jak krasnal. Byliśmy wszyscy w galowych mundurach i ja miałem wygłosić słowa powitania, zaś koledzy mieli mi asystować. Nauczyłem się tej mojej “mowy” ale był to pierwszy mój występ publiczny na taką skalę, więc miałem tremę. Czekamy na tego ministra wyobrażając sobie, że wejdzie w gmach szkoły osoba dystyngowana z obstawą, wykwintnie ubrana, lecz przeżywamy prawie szok! Wchodzi starszy pan, bardzo skromnie ubrany jak pospolity chłopina, więc wydawało się, że to może jakiś tutejszy człowiek, pewnie portier, co przyszedł nas powiadomić, iż za chwilę wejdzie minister, a tu nie! Dostajemy rozpaczliwe znaki dyrektora szkoły że to MINISTER! Więc głoszę tę moją mowę, ale z takim wzruszeniem (bo przecież to taki sam człowiek jak wszyscy wkoło, może nawet gorzej od niektórych ubrany, a jednocześnie taki zwykły i “swój” jakby), że na koniec aż mi popłynęły łzy ze wzruszenia. Minister uścisnął mnie serdecznie i z tej okazji zrobiono nam zdjęcie, a właściwie zdjęcia, bo widziałem je później w gablotach szkolnych. Jedno otrzymałem na pamiątkę, które wysłałem listem do domu. Ucieszyło ono aż tak bardzo moją mamę, że obłożnie chora, podobno prawie natychmiast wyzdrowiała.

     Kiedy pierwszy raz powróciłem do domu w Osówku na ferie świąteczne związane ze świętami Bożego Narodzenia, już w służbowym górniczym mundurze, kiedy w Potoczku wszedłem na leśną ścieżkę, by pieszo dojść do domu, poczułem zapach szczęścia; olejki eteryczne ulatujące z sosnowych drzew i zapach żywicy powodowały, że poczułem się entuzjastycznie. Gdy wszedłem do rodzinnej izby, domownicy ledwie mnie rozpoznali przy świetle naftowej lampy – podrosłem i zmężniałem a mundur dodawał mi powagi i dumy. Cieszyliśmy się wszyscy euforycznie.

Moje marzenia i rzeczywistość na Śląsku

     Byłem daleko od rodzinnego domu. Wyliczono, że łącznie do Rydułtów trzeba było pokonać z Osówka około 600 km dróg kolejowych i autobusowych. I w takiej odległości lepiej rozumiałem naszego wieszcza Adama Mickiewicza oraz Inwokację w Panu Tadeuszu. Przecież ta “gryka jak śnieg biała“, “dzięcielina“, ten “bursztynowy świerzop” zinterpretowany ostatecznie jako rzepak, to żywe obrazki z moich stron! Co prawda niedźwiedzi w lasach janowskich nie było i nie ma, lecz uroczych zakątków nad rzeczką Łukawicą albo Bukową nie brakowało. Tęskniłem do tych żywych obrazków, do przyjemnego i zdrowego chodzenia boso po łące i lesie.

    Uczyłem się nowych reguł i nowego życia. Trzeba było jakoś wrosnąć w nowe środowisko, w którym inaczej się to jakoś nazywało i mowa była inna. Przypomina się mi zabawny epizod z zajęć warsztatowych, gdzie Ślązak, mistrz pan Wilhelm S. szkolił nas jak należy posługiwać się narzędziami. Używał przy tym słownika fachowego w gwarze śląskiej. Nazwy narzędzi w tym “narzeczu” były dla mnie trudne do zapamiętania i nie umiałem ich kojarzyć. Niektóre były podobne, jak na przykład nazwa przecinaka; w moim domu mówiło się na niego mesel a w gwarze śląskiej to jest majzel. Ale już na składaną drewnianą miarę metrową, zwaną popularnie w domu metrem, tu mówiło się że to calsztok. Teraz wiem, że składana miara drewniana (czasem plastykowa) popularnie zwana jest calówką, od pierwotnej miary w calach (a teraz również w centymetrach) i stąd śląskie “calsztok”.  Kiedyś był taki moment, że pan Wiluś wydał mi polecenie: “Pieronie, synek, przinieś mi sam tukej z narzyndziowni anszlangwinkel!” I bądź tu człowieku mądry i przynieś to co panu potrzeba! Że winkiel to kątownik, już domyślam się, tylko teraz jaki? Ze strachem, ale idę do narzędziowni – trudno, będę tak samo mądry i zawołam tak do tego z naszych, który ją obsługiwał, niech się też trochę pomartwi! I tu niespodzianka! Wołam, a kolega podaje mi od razu natychmiast kątnik (albo kątownik) przystawny. Sprawa była dla niego prosta, bo to był też Ślązak, tutejszy chłopak z Rydułtów. Nazwisko jego na K. jeszcze mam w głowie, ale imienia już nie pamiętam (może Norbert?). No i w ten sposób udało się mi spełnić polecenie naszego mistrza! Było paru Ślązaków w naszej klasie i wszyscy byli to fajni chłopcy – nazwiska ich już zacierają się w pamięci. Najlepiej pamiętam Jurka P. z pobliskich Radoszów.

     Pana Wilusia S., naszego fajnego nauczyciela zajęć praktycznych, zapamiętałem jako człowieka nieco zabawnego, ale za to fachowca dysponującego dużą wiedzą i doświadczeniem. Zawsze na koniec zajęć, koledze pełniącemu rolę brygadzisty polecał zakończenie robót oraz ustawienie załogi do apelu, zaś sam udawał się do kantoru. Po chwili, już pachnący chmielem wracał do nas ustawionych w szeregu i patrząc krytycznym okiem wrzeszczał: “Apel! wy pierońskie kłaki!”. Ogólnie był lubiany za czasem “niestandardowe” decyzje, ale też właśnie on zbudował model kopalni z jej podziemiem i szybami oraz wieżami wyciągowymi, imitujący prace wydobywcze, a stał ten model na najwyższej części klatki schodowej w szkole. W grudniu 1959 r., jako wydelegowani, byliśmy obaj razem na Centralnej Akademii Barbórkowej w Zabrzu, gdzie otrzymaliśmy nagrody od Pana Ministra Górnictwa i Energetyki – ja książkę i dyplom a pan Wiluś jakąś poważną “kasę” i złoty zegarek, z którego najbardziej się cieszył. Był też później fajny moment, bo w jednej z klas był uczeń z nazwiskiem (a może przezwiskiem?) niejaki Kita, którego pan Wiluś często ganił, a później okazało się, że jego, czyli pana Wilusia córka, wybrała sobie Kitę za narzeczonego z przyczyny i okazji prostej – obydwoje uczęszczali do pozalekcyjnego szkolnego zespołu tanecznego, gdzie się sobie spodobali.

     Gdy tak sięgam pamięcią do szkolnych zajęć pozalekcyjnych, albo świetlicowych jak je zwano, to widzę wielką różnicę co do woli, pasji czy inspiracji, w ogólnym porównaniu do stanu obecnego. W naszej szkole było tyle różnych kół zainteresowań, że aż dziw bierze. Pan Rogalski prowadził chór, pan Porwoł orkiestrę, pan Hink zespół dramatyczny, pan Chroboczek zespół fotograficzny a pan Utrata (chyba się nie mylę) zespół gimnastyczny. Były też inne, których nazw nie pamiętam. Z perspektywy czasu dopiero teraz mogę powiedzieć, że był to bardzo pożytecznie spędzony czas. Naprawdę, przyjemnie było widzieć dokonania kolegów czy nawet własne i mieć tę satysfakcję, że to “nasz zespół” czy “nasza szkoła” osiągnęła nagrodę, sukces, wyróżnienie itp. Większość z nas wtedy to chłopcy z lubelskiego, rzeszowskiego czy kieleckiego, czujący wspólną więź. Pamiętam jak na nowym boisku szkolnym wygraliśmy mecz piłki nożnej z drużyną ZMS naszej kopalni, w której grali podobno doświadczeni gracze. Wygraliśmy wtedy chyba 3:0. Jednego było trochę mi za mało – historii Śląska, choć nauczyciele prywatnie opowiadali nam historie z powstań śląskich. Była raz sytuacja niezręczna, bo gdy na koniec roku szkolnego nasz chór wykonał wiązankę piosenek i pieśni śląskich, których nauczył nas pan Rogalski, to jeden starszy pan z widowni, zapewne były powstaniec śląski, poderwał się z krzesła i krzyknął na koniec: – Chopcy! a terozki zaśpiwomy “Do Bytomskich Strzelców”!… Niestety, chór nie znał tej pieśni i skończyło się na obietnicy, że “następnym razem” chór tę pieśń przygotuje. Pamiętam taką przyśpiewkę z “wiązanki”:
Po czymu staro babo
Po czymu jajca mosz?
Po czymu staro babo
Po czymu sprzedowosz?
Po dwa, po trzy, po trojaczku
Sprzedawałach na jarmaczku
Po dwa, po trzy, po trojaczku
Sprzedawałach je! 

     A gdy przyjechałem w czerwcu 1959 r. do rodzinnego domu na wakacje, to pierwszą czynność jaką wykonałem, ku zdumieniu rodzeństwa, było zdjęcie butów i bieg polną ścieżką do pobliskiego lasku (zwanego Smużką), by poczuć pod stopami masaż sosnowego igliwia i szyszek, a przy okazji zerwać parę czarnych jagód.

Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.

Related posts

Leave a Comment