Image default
Historia regionu Osówek

Czesław Aleksak – Wspomnienia z lat młodości. Część 8

Tekst: Czesław Aleksak*

Szukanie nowego miejsca i nowa szkoła

     I zaczęło się szukanie, najpierw pracy, które było nieskuteczne ze względu na mój wiek. Zakłady pracy nie chciały brać odpowiedzialności za pracownika nieletniego, w dodatku jakby bez konkretnego zawodu. Aż trafiła się okazja, by za namową przypadkowego rozmówcy pojechać do Bytomia. Tam jest wiele szkół i zakładów, więc coś może się znajdzie?

     Technika były zajęte lub nie chciały mnie przyjąć, ale trafiłem do wielokierunkowej szkoły zawodowej, gdzie opowiedziałem swoją historię i problem. Dyrektor życzliwie mnie potraktował i zaproponował, że przyjmie mnie chętnie do szkoły z nauczaniem i praktyką stolarza meblowego, już od klasy drugiej. Przystałem na to od razu, prosząc jedynie o możliwość skorzystania z jakiegoś internatu. I tu też problemu nie było. Pan dyrektor obiecał umieścić mnie, nawet niezbyt daleko, w internacie zbiorczym, obiecując po miesiącu dobrej nauki przyznać stypendium uczniowskie, które pokryje koszty mojego zamieszkiwania w internacie. Cieszyłem się bardzo z tego a jeszcze bardziej mój ojciec, który zawsze podziwiał miejscowych mistrzów tego zawodu. I jak to dziwnie wyszło, że miałem szkołę zasadniczą o tym profilu zawodowym niezbyt daleko, bo w Janowie Lubelskim, a teraz przyszło mi uczyć się aż w Bytomiu.

      W internacie zakwaterowano mnie na przedostatnim czyli drugim piętrze, w sali gdzie było jeszcze wolne miejsce, wraz z chłopcami pierwszej klasy z innych szkół. Nowi koledzy bardzo ucieszyli się z tego i częstowali mnie czym mogli, żebym ich nie zechciał opuścić. Chodziło o to, że czuli się ze mną bezpiecznie, bo do tej pory starsi chłopcy z technikum energetycznego, którzy mieszkali obok, chcieli ich sobie podporządkować i wykorzystywać materialnie czy emocjonalnie. Prezentowałem już pewien rodzaj tężyzny oraz sprawności fizycznej, stawiając sprawę jasno: ja tu mieszkam i moich kolegów krzywdzić nie wolno. No i prześladowcy moich kolegów ustąpili. Były groźby, ale nie bałem się ich. Kto chciał zmierzyć się ze mną na rękę, w podnoszeniu ciężarów, w przysiadach lub w podciąganiu się na drążku, proszę bardzo – radziłem sobie z konkurentami skuteczną przewagą. Doszło do tego, że moi koledzy z sali podsłuchali rozmowę onych prześladowców tej treści: – ja bym z nim nie zaczynał. Mój brat zawsze mi mówił, że jeśli ktoś ma taki rów z mięśni na plecach, to jest cholernie silny.

     A w szkole od razu zabrałem się do nauki, żeby zapracować na stypendium. Z łatwością zdobyłem wysokie oceny, oraz uznanie nauczycieli i kolegów. Przyznano mi stypendium i wybrano wójtem klasy. Był to kłopotliwy przywilej i obowiązek dla mnie, bo koledzy do aniołów nie należeli i trudno było ich mobilizować, do prawidłowych uczniowskich zachowań wedle szkolnego regulaminu. Prawie wszyscy palili papierosy i robili niezbyt przyzwoite kawały sobie nawzajem albo i nauczycielom. Jakoś moim autorytetem próbowałem, choć z miernym skutkiem, wpływać na to i towarzyszyła mi życzliwość naszego wychowawcy, który był też zastępcą dyrektora szkoły. Później okaże się mi niezwykle życzliwym wychowawcą, prawie ojcem, który rozumie o wiele więcej niżby się “należało” i jest wyjątkowej wrażliwości człowiekiem. W sprawach wychowawczych czasem zastępował go pan Emil L., który wykładał nam przedmiot zawodowy i był jeszcze kawalerem. A był wysokim wzrostem i gorliwym nauczycielem. W czasie dyżurów na tzw. długiej przerwie, z łatwością zaglądał z góry z nad ścianek ustępowych, do tych intymnych pomieszczeń i odkrywał kto z uczniów pali papierosy, by potem meldować o tym wychowawcy. Przez to nie był lubiany przez uczniów, którzy potem robili mu różne psikusy. Raz nawet i ja się skusiłem, żeby trochę delikatnie zakpić z gorliwości pana Emila. Umówiliśmy się w klasie, że jeśli naskarży na palaczy do pana dyrektora, to będziemy na tyle solidarni, że tego wypierać się nie będziemy. No i wchodzi pan dyrektor, pan Emil skwapliwie mówi: proszę teraz przyznać się panu dyrektorowi kto pali i niech palacze wstaną!  Stało się to nieoczekiwane, bo wstali wszyscy. Nawet Janek W. który był chyba najbardziej wątłym chłopcem i wprost niemożliwym było żeby palił papierosy, wstał razem ze mną solidarnie, a byliśmy w jednej ławce. Dyrektor spojrzał na nas wszystkich, uśmiechnął się i powiedział: – macie pierony szczęście, że was lubię. Siadajcie i nie palcie więcej, bo to naprawdę niezdrowe. 

     Na zajęciach warsztatowych pierwszego dnia, dostałem proste zajęcie ręcznego piłowania drewna wzdłuż narysowanych linii. Dwadzieścia minut i wszystko zrobione a koledzy montujący obok regały i taborety ze zdziwieniem patrzą, jak idę do mistrza po nowe zadanie. Dostaję drugie i trzecie, i czwarte już bardziej skomplikowane, zaś koledzy pokazują mi coś wskazującym palcem na czole… Pytam więc, o co chodzi? A koledzy że… ćwiczyli to przez tydzień! Oczywiście roześmiałem się tylko, bo mnie przyświecał dobry cel, nauczyć się zawodu jak najszybciej i jak najlepiej. A w szkole poprzedniej przecież też miałem zajęcia warsztatowe i jakichś umiejętności tam już nabyłem, więc należało mi to wszystko mądrze wykorzystać i nie być patentowanym leniem. Na zajęcia następne już dostałem do montażu taboret a później regał, i tak w ciągu dwóch tygodni dołączyłem do moich kolegów we wspólnym uczestnictwie wykonania bieżącego programu praktycznej nauki zawodu stolarza. My stolarze, jako grupa szkolna, byliśmy poniekąd chyba grupą wiodącą, bo meble wykonane przez warsztaty szkolne były przedmiotem obrotu i przynosiły niewątpliwie jakiś określony dochód. W takiej międzyklasowej rywalizacji warsztatowej w zakresie szkoły, stolarze byli wyróżniani najczęściej i z tego byłem bardzo dumny. Porównałem swoją szansę wiejskiego chłopca z bohaterem noweli Bolesława Prusa pt. Antek. Ten przecież zwykłym kozikiem potrafił wystrugać wiatrak a i uczniem kowala był zdolnym nadspodziewanie. Ale szansa przed nim jakoś uciekała.

     W szkole nauczyłem się wreszcie jako tako pływać i nawet zdobyłem kartę pływacką. A w ogóle zajęcia sportowe na lekcjach wychowania fizycznego dawały mi wiele satysfakcji. Prowadził je bardzo sympatyczny pan, który co dwa tygodnie wiódł nas na miejską pływalnię, gdzie w wodzie uczyliśmy się pokonywać lęki przed nią  i skakać do basenu nawet z wysokich pomostów. I znów brałem udział w szkolnym życiu artystycznym – śpiewałem, recytowałem a nawet tańczyłem. Kiedyś zauważył mnie pewien pan, który w Miejskim Domu Kultury prowadził zajęcia z grupą młodzieży pod nazwą Teatr Poezji. Zaprosił mnie tam i po pierwszej próbie zostałem przyjęty do zespołu. Zespołowi poniekąd patronował też miejscowy poeta Stanisław Horak, co było naszą dumą i motywacją. Oczywiście musiałem wystąpić o zgodę na to do Kierownika Internatu, którą bez problemu uzyskałem.

     Internat mieścił się w budynku po jakichś dawnych koszarach wojskowych i miał cztery kondygnacje. Na parterze były pomieszczenia gospodarcze, socjalne, świetlicowe oraz biura. Na pierwszym piętrze byli uczniowie z miejscowego Technikum Górniczego, zaś na drugim i trzecim piętrze uczniowie z różnych szkół średnich, zawodówek i techników. Na trzecim piętrze mieszkali koledzy z mojej szkoły, w tym kolega z mojej klasy, więc po pewnym czasie i przy sprzyjającej okazji, przeniosłem się za zgodą wychowawców do sali Andrzeja. Jako były górnik nawiązałem serdeczne kontakty z uczniami (na pierwszym piętrze) z technikum górniczego i później nawet występowałem razem z nimi w okolicznościowym przedstawieniu. Był to czas intensywnych moich dążeń i działań, żeby się na nowo odnaleźć w dużo bardziej prężnym i ciekawym środowisku. 


Grypa, ciocia, Andrzej, koledzy i wycieczka

     Bytom zamieszkują w dużej części ludzie napływowi, szczególnie z byłych kresów wschodnich, w tym jakby szczególnie upodobali sobie to miejsce Polacy z przedwojennego Lwowa. Koegzystencja grup narodowościowych wydawała się mi bez zarzutu – razem pracowali ze sobą Ślązacy i byli Lwowiacy, obywało się to bez nieporozumień czy pretensji. O ile starsi coś tam pamiętali o złych czasach wojny, o tyle dzieci i młodzież adaptowali się do miejscowej śląskiej gwary, zgodnie bawiąc się czy działając. Ucząc się i mieszkając w tym wielkim mieście, ja wiejski chłopak czułem się trochę jak dziki gołąb, wpuszczony do woliery z hodowanymi rasowymi gołębiami. To miasto pełne życia kulturalnego na wielu frontach, z początku mnie onieśmielało, ale potem (zwłaszcza gdy Karin Stanek, czasem paradująca z czarnymi warkoczami i w białych spodniach po ulicy Bytomia, odniosła pierwsze estradowe sukcesy) zachęcało do śmiałego uczestnictwa w tym życiu.

     Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i na dwa tygodnie trzeba było opuścić internat, który na czas ferii szkolnych zamykano. Zdarzyło się mi akurat przed tym wyjazdem do rodzinnego domu zachorować na grypę. I co tu teraz robić? Chodzić gdzieś do lekarza w ramach opieki szkolnej było już za późno, internat też to prawie nie obchodziło, więc trzeba jechać z gorączką pociągiem przeszło 500 kilometrów. Zapakowałem swój majdan w walizkę i w worek podróżny, najpierw udając się do Katowic na słynny, bo od innych peronów oddalony 13 peron, by tam wsiąść w pociąg do Krakowa, a tam jeszcze w pociąg do Lublina przez Przeworsk. Jakoś do Krakowa dojechałem szczęśliwie i szybko. Czekając chyba około dwu godzin na następny pociąg, już nie szukałem okazji do zjedzenia czegoś lub napicia się, żeby nie spóźnić się czy nie przegapić następnego pociągu. W tamtych czasach, w okresach przedświątecznych bywał na kolei tłok podróżnych i bałagan informacyjny, więc jako chory nie chciałem ryzykować. Wsiadłem bezpiecznie do następnego pociągu i udało się mi nawet w przedziale na półce umieścić swój bagaż podróżny, ale usiąść już nie miałem odwagi – co pomyślą podróżni, że “taki młodzian siedzi a kobiety muszą stać”? Stałem więc na korytarzu, w dobrym miejscu bo przy oknie. Było mi słabo i bardzo gorąco. Żeby nie zemdleć przytulałem policzek do zimnej szyby i jakoś z biedą wytrwałem do Przeworska. Tam zwolniło się miejsce i na dwie godziny mogłem wreszcie usiąść.

     Wreszcie zbliżałem się nad ranem po godzinie trzeciej do Zaklikowa, mojej stacji docelowej. Ciemno, zimno, śniegu naokoło pełno, okna poczekalni budynku stacyjnego prawie bez szyb, na środku stoi przenośny piecyk na koks, obok pojemnik z koksem, no i trzeba jakoś przeczekać do świtu. Od stacji kolejowej do przystanku autobusowego jest odległość około dwóch kilometrów, autobus jedzie dopiero około godziny ósmej, więc mam dużo czasu. Chyba że wcześniej zawitam do ciotki, która tam na uboczu mieszkała sama, bo syn akurat służył w wojsku. Ale jeszcze jest za wcześnie i czekam, choć biorą mnie dreszcze i trzęsie zimno. Gdy siedzę przy tym piecu na ławce, to do strony ognia ciepło, lecz z tyłu zimno. Obracam się plecami do ognia, to mi z przodu zimno. Wyjąłem z walizki pidżamę, spodnie i swetry, ubrałem się w to wszystko i tak próbowałem przetrwać. Dwie godziny jakoś wytrwałem, lecz postanowiłem jednak iść pieszo do ciotki. Co prawda jest jeszcze ciemno, ale śnieg jakby rozjaśnia drogę. Uszedłem około dwieście metrów, a tu jadą sanie ciągnione przez dwa konie, zapewne po kogoś kto przyjedzie pociągiem z Lublina po godzinie piątej z minutami. Próbuję krzyczeć, żeby ktoś mnie zauważył i może podwiózł z tym bagażem do miasteczka, ale nikt mnie nie zauważa i nie słyszy. Czuwam teraz, bo sanie przecież będą wracać, więc może się jakoś uda? Ale nie udało się. Sanie przemknęły niby jakaś zjawa, a dzwonki zagłuszyły moje ledwie słyszalne “wołanie na puszczy”. Byłem bardzo zmęczony. Jeszcze tyle drogi do przebycia a ja ledwie idę. Och jak bym się położył w tym śniegu i odpoczął trochę… już mi ciepło tylko brak sił. Usiadłem chwilę na walizce i morzy mnie sen. Nie, muszę iść dalej, bo na tym odludziu to nawet w dzień mogą mnie nie znaleźć – wystarczy zasnąć i już można się nie obudzić. Rozsądek mnie zmobilizował do ostatecznego wysiłku. I tak odcinek drogi długości około 2,5 kilometra pokonałem w ciągu dwu godzin, gdy zdrowy człowiek pokonuje to w 40 minut. Jeszcze było ciemno gdy ja stanąłem przed drzwiami domu ciotki i zapukałem dwa razy. Otworzyła nie wiedząc komu, a ja oparty o te drzwi, siłą bezwładności poleciałem do przodu trafiając wprost na łóżko. Nie pamiętam rozmowy ani jak się rozebrałem, obudziłem się nazajutrz w dzień wigilijny. Ciocia zaproponowała, że jeśli mam pieniądze to kupi mi w aptece skuteczny środek na zwalczenie tej grypy. Miałem tyle pieniędzy i dwa dni świętowałem u cioci w łóżku. Potem ciocia nawiązała kontakt z jakimś furmanem, który zgodził się odpłatnie zawieźć mnie na Osówek do rodziny. I tak już bliski wyleczenia spotkałem się z rodziną w dzień Świętego Szczepana, a za dowóz zapłacił furmanowi mój ojciec. Było to jeszcze jedno niezwykłe i szczęśliwe doświadczenie, mówiące mi więcej niż wiele przeczytanych książek.     

     Szkoła miała profil wielobranżowy. Wachlarz zawodów, których uczyły się też dziewczęta, sprawiał że w szkole było ciekawie. Klasy męskie i żeńskie były łączone w przypadku lekcji z tych samych przedmiotów. Bywało. wtedy miło i sympatycznie. Obecność dziewcząt trochę mobilizowała chłopców do nieco rozważniejszych zachowań i mnie osobiście bardzo to odpowiadało. Byłem wójtem klasy, więc cieszyłem się gdy “moja klasa” zachowuje się przykładnie w różnych sytuacjach. Aż kiedyś pan dyrektor (dokładnie zastępca dyrektora i wychowawca naszej klasy) mówi do mnie: – Aluś – tak mnie zwał od nazwiska – będziesz prowadził koło ZMS-u w naszej szkole. Ta organizacja musi tu powstać i ty ją poprowadzisz.
A ja zaskoczony i zakłopotany, nie wiedząc jakby tu się z tego wymigać, mówię: – panie dyrektorze, ja się do tego nie nadaję i nie mam wiedzy ani zamiłowania!
Nadajesz się, nadajesz. A kto ma poprowadzić to jak nie ty? I nie wszystko zaraz trzeba lubić. Wiesz o tym dobrze, więc nie protestuj tylko bierz się do roboty. Będzie problem to przyjdź do mnie. No, na pomieszczenie tymczasowe masz na górze, harcówkę, w której i tak nic się nie dzieje.
No i po raz pierwszy przypadła mi rola działacza młodzieżowego, absolutnie w tym kierunku niedoświadczonego. Było to jakby coś w dzisiejszym stylu, określane jak to “nie chcę ale muszę”.

     Muszę wspomnieć tu Andrzeja, kolegę z którym mieszkałem w internacie i przyjaźniłem się ot tak zwyczajnie. Pochodził z Częstochowy i kiedyś zaprosił mnie do swojego domu, poznał z rodziną i umożliwił zwiedzenie Jasnej Góry co najmniej dwukrotnie. Nasze drogi splotły się na parę lat i jeszcze o tym wspomnę. W każdym razie Andrzeja nie sposób było zapisać do ZMS-u, lecz to nie zmieniało naszych wzajemnych relacji. Kiedy dziewczyny wspólnie ze mną organizowały kursy tańca, to Andrzej nabrał odwagi i uczył się chętnie.

     A nauczyciele byli raczej pobłażliwi. Moja klasa jako zupełnie męska, uchodziła nie tyle za jednolitą, co zdecydowaną i zgraną pod wieloma względami. Jeden z nauczycieli tak nas lubił (choć dwójki z historii stawiał bezwzględnie) że nawet żartobliwie kiedyś ukuł na nas takie powiedzenie że: “szewcy, krawcy, w dupi byli, jak stuliarze wódkie pili”. Chodziło prawdopodobnie o to, że klasa stolarzy jest odmienna w obyciu i zachowaniu od klas żeńskich, krawców czy klas uczących produkcji i naprawy galanterii skórzanej.

     Szybko minął rok szkolny. Zdążyłem być jeszcze na wycieczce szkolnej w Sudetach i Kotlinie Kłodzkiej. Prawdę mówiąc nie bardzo chciałem jechać na tę wycieczkę, bo to jednak koszty prowiantowania trzeba było ponieść, i niektóre bilety też samemu opłacić, gdy mnie tak bardzo aż się nie powodziło. Ale za namową pana Emila L. koledzy złożyli się solidarnie na ten cel i tak wszyscy razem zaliczyliśmy tę piękną okazję. Było co opowiadać w domu. I przydał się zmysł orientacji w terenie. Gdy podczas mgły w górach pobłądziliśmy, wszyscy zdali się na mnie, no i wylądowaliśmy szczęśliwie w Schronisku “Maria Śnieżna”. Las górski czy nizinny, ma pewne cechy wspólne, a ja przecież wychowałem się w lesie!

PS.
Zaprezentuję jeszcze jako wspomnienie mój wiersz, nawiązujący po wielu latach bezpośrednio do czasu spędzonego w ZSZ w Bytomiu:

Sen o klasówce

Miałem sen i szukałem cię w klasie
szkolnej lecz wcale nie mogłem znaleźć,
miała być klasówka w innej sali,
w dodatku o robotniczej klasie. 

Na co ci myślę Róża Luksemburg
(bo o Thaelmanie to chyba już wiesz),
a grozi nam dwója (co też nie daj Bóg)
więc na wagary iść, chcesz czy nie chcesz!

A tu się wszyscy gdzieś mocno śpieszą,
Budryńczuk* nogą wolno krok daje,
trochę odpocznie, nie chcąc przystaje
by drwić: ot batiaryny się cieszą. 

A ja cię wołam: chodź Usia, chodź!
Zrobimy razem klasówce na złość;
co tam historia i geometria –
wiosny, swobody jest asymetria.

Jedźmy do parku, aż do Chorzowa,
jedźmy by potem już nie żałować
że się nie było, nie spróbowało…

szkoda że sen był, niech by się stało. 


/ Czesław Aleksak
– pisane dnia 16.04.2013 r./
*Nazwisko nauczyciela przedmiotu historii


Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.

Related posts

Leave a Comment