W Osówku (gm. Potok Wielki) – leśnej niewielkiej wsi o dosyć rozsypanej zabudowie – naprzeciwko kaplicy św. Józefa Robotnika i tuż za pomnikiem ofiar pacyfikacji, znajduje się stary drewniany budynek, który popada w ruinę. Jego wnętrze jest zdewastowane, a z zewnątrz obrastają go drzewa i krzaki. Całość jest zamknięta na kłódkę, ale przez dziury w oknach i drzwiach można tam zajrzeć. Ten budynek to stara szkoła podstawowa. Jak się dobrze przyjrzeć ściance pod daszkiem ganku widać jeszcze ślady po urzędowych tablicach.
Ile jeszcze ten budynek postoi? Zapewne niedługo. Czy wiele osób pamięta ten obiekt, kiedy jeszcze tętnił życiem i gwarem uczniów? Już coraz mniej. Warto ocalić od zapomnienia historię tego miejsca i ludzi, którzy tam pracowali i się uczyli.
Dzisiaj część druga okołoszkolnych wspomnień pana Czesława Aleksaka*:
Mieszkałem w północnej części Osówka, nazywanej różnie: Kolonia Osówek, Kieszki a nawet Łukawica, bo przez tę część przepływała rzeczka o tej nazwie i czasem zalewała tamtejsze łąki. Idąc do szkoły musiałem pieszo pokonać spory kawał drogi, czyli około dwa i pół kilometra. Lekcje dla pierwszo i drugoklasistów odbywały się zwykle na drugiej zmianie, czyli około godziny 11-tej albo 12-tej. Przychodziłem wcześniej, bo przecież i tak w domu (a właściwie jako siła robocza w gospodarstwie) zajęcia poważnego nie mogłem mieć przedtem. Siadałem wtedy razem z chrześniakiem mojego ojca w jego ławce szkolnej dla klasy trzeciej i przysłuchiwałem się lekcjom. A Olek zauważywszy że ja czytam już świetnie, kiedy on wciąż ledwie składa sylabami czytane wyrazy, poprosił mnie o podpowiedzi, na co oczywiście przystałem. Z początku nauczyciel nie pomyślał nawet, że taki jeszcze berbeć może czytać trudne teksty ale wkrótce zorientował się, że coś podejrzanie zbyt szybko Olek nauczył się czytać, więc rozsadził nas i sprawa od razu się wydała.
Na początku zajęć szkolnych zawsze była odmawiana wspólnie Modlitwa o naukę. Dziś to wydaje się już mało kontrowersyjne, zwłaszcza w szkołach katolickich, lecz wtedy w czasie stalinizmu było to trochę dla niektórych czynników społecznych i politycznych niezrozumiałe, że potem odbywały się już rano tylko apele szkolne a modlitw zaprzestano. Apele miały budzić w uczniach polskiego ducha i dumy z partyzanckiej historii. Na koniec apelu śpiewaliśmy zawsze jakąś pieśń partyzancką, wojenną czy wojskową albo harcerską.
Były też zajęcia pozalekcyjne i artystyczne, w zakresie recytacji, śpiewu lub tańców. Pamiętam jak będąc w klasie pierwszej deklamowałem na okolicznościowej akademii szkolnej wiersz Marii Konopnickiej pt. Stefek Burczymucha. Mój kolega Marian Pelc deklamował wtedy wiersz Gałczyńskiego pt. Strasna zaba. Obaj wypadliśmy znakomicie. Odtąd zawsze siedzieliśmy w jednej ławce aż do ostatniej klasy.
W następnym roku już była grana przez zespół uczniów na szkolnej, prowizorycznej scenie, nowela Bolesława Prusa pt. Antek. Wtedy ktoś musiał zagrać rolę kuma Andrzeja. I był taki starszy dryblas z wioski Bania, który nadawał się do tej roli a jeszcze do tego po cichu palił papierosy tzw. skręty. No i była radocha z tego powodu, bo Bronek mógł prawie legalnie na scenie, publicznie sobie popalić olbrzymiego skręta z machorki owiniętej w kawał gazety.
Potem też scenicznie zagrano radziecką opowieść pt. Timur i jego drużyna. Taki wtedy był czas, że nawet komentowanie tego faktu, zwłaszcza nieżyczliwe, było bardzo ryzykowne.
W 1953 roku zmarł radziecki przywódca Józef Stalin. Pamiętam że było zimno, zawieja śnieżna i ojciec podwiózł mnie do szkoły saniami ciągnionymi przez dobrego, kochanego konia kasztana. W szkole oczywiście żałoba, portret przepasany czarną szarfą ale nic szczególnego się nie działo. Nauczyciele coś między sobą rozważali a uczniowie jakby wcale tego nie zauważali – było prawie normalnie i tylko ciszej.
Za trzy lata w Moskwie zmarł Bierut i w szkole znów żałoba. Ale już klimat robił się inny. Nauczyciele i ogólnie ludzie zaczęli częściej żartować, opowiadać sobie dowcipy o sytuacjach które zdarzały się publicznie, jak np. niefortunny wywiad Edwarda Ochaba dla redaktora sportowego w okoliczności mety kolarskiego Wyścigu Pokoju na Stadionie Dziesięciolecia PRL. Powstał wtedy gdzieś dowcip, jak to Przewodniczący biegał po Warszawie i nie mógł znaleźć toalety, bo wszędzie były tabliczki “Dla pań” i “Dla panów”, zaś “Dla towarzyszy” nie było.
W międzyczasie uczniów inspirowano różnie, tak w ramach zajęć objętych programem nauki jak i pozalekcyjną motywacją społeczną. Sialiśmy kukurydzę i fasolę w ogródku doświadczalnym, sadziliśmy drzewka i krzewy na przyszkolnym terenie, stworzono zastęp harcerzy, organizowano wycieczki w zasoby miejscowej natury, odwiedzaliśmy inne szkoły np. w Kochanach czy w Szklarni. Zajęcia kultury fizycznej (w tym szkolnego WF-u) odbywały się na placu szkolnym, w zasadzie na prowizorycznym boisku do piłki siatkowej, wykorzystywanym najczęściej do tzw. gry w dwa ognie.
Ze śmiesznych sytuacji utkwiła mi w pamięci ta, jak to pewien niesforny kolega Zygmunt został ukarany przez nauczyciela (chyba pana Siebielca) zamknięciem w “kozie”, którą była pusta szopka na węgiel opałowy. Oczywiście dla Zygmunta to żadna kara, bo potrafił oderwać deski ze ścianek i uwolnić się samodzielnie, czyli popularnie mówiąc “zwiać z kozy”. Za kilka dni na lekcji trzeba było ułożyć zdania z wybranymi czasownikami, między którymi był też czasownik “wieje”. Kolega Władek napisał więc zdanie: Zygmunt wieje z kozy!
Szkoła była jednocześnie w czasie wolnym do nauki szkolnej świetlicą dla mieszkańców, w tym miejscem zebrań wiejskich i zabaw tanecznych. Była też źródłem nadziei dla uczniów i ich rodziców, którzy marzyli o nowej, świetlanej przyszłości, którą wskazywać i zasilać miało wykształcenie.
Poniżej zdjęcia szkoły z 2006 r. i z 2020 r.
Zdjęcia z roku 2006 r. wykonał Marcin Siwek; dziękuję za możliwość ich wykorzystania.
* Czesław Aleksak – urodził się 9 listopada 1944 roku we wsi Osówek, powiat Janów Lubelski. Do lat 14-tu wychował się na wsi. Potem w 1958 r. wyjechał na Górny Śląsk żeby uczyć się zawodu górnika a później stolarza. W 1963 r. zaczął tam pracę w hucie jako modelarz, lecz start zakłóciła wirusowa choroba. Za namową szkolnego kolegi i urzeczony romantyką morza, jesienią 1963 r. wyjechał do Gdyni, gdzie udało się mu podjąć pracę w stoczni. Tu zdobył maturę i ożenił się dwukrotnie. Pracował w różnych zawodach, czerpiąc z nich życiowe doświadczenie. Ma dwóch synów, dwie córki i dwóch wnuków. Jest szczęśliwym dziadkiem, który lubi wracać do wspomnień oraz czytać i pisać wiersze. Marzeń ma chyba tyle co lat, ale ich nie liczy. Wierzy, że szczęście jest blisko, prawie na każdym kroku. Kocha rodzinę, miejsce urodzenia, Gdynię, przyrodę i poetyckie klimaty.
2 komentarze
Podziękowanie dla Pana Czesława, może dalszy ciąg wspomnień z dzieciństwa.
Już niedługo będzie dalszy ciąg 🙂