Image default
Historia regionu Niemiecka operacja Sturmwind Porytowe Wzgórze

14 czerwca 1944 r. w lasach janowskich podczas operacji “Sturmwind” (3). Bitwa na Porytowym Wzgórzu okiem dowódcy ppłk. Mikołaja Prokopiuka

Fragment z relacji dowódcy zgrupowania oddziałów partyzanckich – radzieckich i polskich – ppłk. Mikołaja Prokopiuka, odnośnie bitwy na Porytowym Wzgórzu:

„Nadszedł ranek 14 czerwca. Nocne poszukiwania zwiadowców potwierdziły tylko obecność nieprzyjaciela na wszystkich kierunkach. Teraz zaczęli – jak zwykle – pracę radiotelegrafiści: krótko poinformowałem przez radio Główny Sztab Partyzancki o sytuacji z poprzedniego dnia, 13 czerwca, o oczekującej nas walce i poprosiłem, aby przygotowano samoloty do ewakuacji rannych oraz aby w pierwszej kolejności zrzucono nam amunicję i lekarstwa.

Właśnie w tym czasie, nie później jak o godzinie 5.00, zjawił się mjr Wiktor Karasiow i przyniósł szczególnie cenny dokument. Był to rozkaz operacyjny dowódcy ekspedycji karnej gen. Haenickie. [partyzanci zdobyli go dzień wcześniej w bitwie pod Szklarnią].

Zawierał on rozszerzony plan operacji, o ile pamiętam, na dwóch stronach gęsto pisanego maszynopisu.

Na wstępie, prawie dokładnie, określona była liczba i siły poszczególnych „band” radzieckich i polskich.

Grupom szturmowym nakazywano (tu następował wykaz oddziałów wyłącznie policyjnych) rozczłonkować zgrupowanie partyzanckie i zdławić izolowane gniazda oporu. W myśl – niezwykle cynicznie wyrażonych – założeń autora rozkazu należało:
– o godz. 7.00 wejść w styczność z nieprzyjacielem;
– o godz. 9.00 narzucić nieprzyjacielowi swoją inicjatywę;
– o godz. 11.00 zameldować o likwidacji zgrupowania partyzanckiego.

Ponadto nakazywano „wziąć do niewoli przede wszystkim przywódców i radiotelegrafistów”.

W dalszej, obszerniejszej części rozkaz zawierał odpowiedzi na liczne ween – „w razie”. W tej części oddał nam wielką przysługę. Dowiedzieliśmy się, że:
– „w razie” potrzeby wezwania lotnictwa należy wystrzelić trzy czerwone rakiety. Przy tym swój przedni skraj należy oznaczyć przez wyłożenie białych trójkątnych płacht, wierzchołkiem w stronę partyzantów;
– „w razie” gdyby jakiś oddział ekspedycji karnej dostał się pod ostrzał własnej artylerii, moździerzy, cekaemów lub gdyby nastąpił nalot z powietrza, sygnałem „swój” będą „białe rakiety” itp.

Rozkaz niemieckiego dowództwa wyjaśnił nam dwie bezsporne prawdy:
– po pierwsze, należy pokrzyżować zaplanowaną dokładnie część operacji i powstrzymać nieprzyjaciela do godziny 13-14, kiedy to wejdą w życie przewidywania „w razie” z towarzszącą im niejasnością i niepewnością;
– po drugie, rozkaz ignorował możliwość takiego rozwoju sytuacji, kiedy operacja może przeciągnąć się do zmierzchu.

W tej sytuacji żadnych „w razie” nie przewidywano.

Na zakończenie w rozkazie żądano podania liczby zabitych, ilości zdobytego sprzętu i przedstawienia wykazu wyróżniających się oddziałów oraz żołnierzy.

Od chwili gdy dostaliśmy w ręce powyższy rozkaz do chwili rozpoczęcia natarcia pozostało prawie dwie godziny. Można było w pełni polegać na punktualności okrążających nas Niemców. Zdecydowałem się zwołać dowódców na krótką naradę, aby zapoznać ich z rozkazem, uprzedziłem przy tym, że jeśli z jakichkolwiek przyczyn nie mogą przybyć, winni przysłać swoich zastępców.

Po zapoznaniu się z rozkazem wydałem rozporządzenie, aby przygotowano płachty, to znaczy jedwab z naszych spadochronów. Na sygnał „powietrze” (trzy czerwone rakiety) należało ułożyć je tak, aby wskazywały kierunek, gdzie znajdują się hitlerowcy. Przygotowano również białe rakiety, także w celu dezorientowania nieprzyjaciela, poczyniono i inne przygotowania, które podpowiadał treść rozkazu dowództwa niemieckiego…


Do godziny 10.00 pierwsze ataki nieprzyjaciela zostały wszędzie odparte. Dopiero teraz na pozycje partyzanckie runął ogień z moździerzy. W ciągu dnia walki na przemian atakowała piechota i biły moździerze. Wszędzie dawał się odczuć napór ekspedycji karnej; ze wszystkich stron napływały wiadomości o uporczywych starciach. Jednak już około  godziny 11.00 zarysowały się trzy główne kierunki uderzeń nieprzyjaciela: od strony Szklarni (z zachodu) na pozycje oddziałów S. Sankowa, M. Nadielina i M. Kunickiego; od wsi Flisy (z północy) na pozycje brygady im. Wandy Wasilewskiej, oddziału „Jankowskiego” oraz na lewe skrzydło oddziału W. Karasiowa; od wsi Szewce (z południowego wschodu) na pozycje oddziałów N. Prokopiuka i „Galickiego”. W działaniach brały udział trzy grupy szturmowe, które w myśl niemieckiego rozkazu operacyjnego miały rozczłonkować zgrupowanie partyzanckie.

Około godz. 11.00 rozpoczął się zaciekły bój na odcinku oddziałów Sankowa i Nadielina; chociaż nieduże liczebnie, były to oddziały o pełnej zdolności bojowej.

W związku z zaciekłymi walkami na odcinku 1 kompanii naszego oddziału i poniesionymi przez nią stratami, a także z prośbą mjr. Czepigi o pomoc o godz. 12.00 wprowadziłem z odwodu na styk między 1 kompanią i jej sąsiadem z prawa – zbiorczym oddziałem ppłk. „Galickiego” – 3 kompanię w składzie 2 plutonów pod dowództwem W. Zinowiewa. Posunięcie to pozwoliło skrócić odcinek obrony 11 kompanii i jej sąsiadów z prawa: „Galickiego” i W. Czepigi, którzy mogli teraz zwolnić swoje odwody taktyczne.

Czterogodzinna, nieustanna walka, której towarzyszyły ponawiane wciąż ataki i ostrzał, nie przyniosła ekspedycji karnej żadnych sukcesów.

Była już godzina 13.00. Akcja hitlerowców w „regulaminowej” części została przerwana. Weszły w życie przewidywania „w razie”.

Widoczną i zrozumiałą dla obu stron oznaką tego były trzy czerwone rakiety wystrzelone po stronie nieprzyjaciela. Partyzanci nie ociągali się w  wypełnianiu warunku „generalskiego” rozkazu i wyłożyli białe płachty klinami w stronę nieprzyjaciela. To samo, zrozumiałe, zrobiła ekspedycja karna. Nastąpiło zamieszanie. Siedem nurkujących bombowców przeleciało nad nami… powstrzymało się od bombardowania.

Nic dziwnego, nad pobojowiskiem wisiała czapa dymu i pyłu. Słońce, które właśnie stało w zenicie, wyglądało jak rozpalona kula, oglądana przez zakopcone szkło. Możliwe, że ilość wyłożonych płacht zmyliła Niemców. Nie bombardowali i przy drugim zejściu. Wezwane po raz trzeci bombowce zrzuciły swój śmiercionośny ładunek  na ekspedycję karną. Pod niebo strzeliły białe rakiety. Partyzanci przyłączyli się do tego fajerwerku. Zawstydzone samoloty faszystowskie odleciały i nie pokazywały się już do końca dnia. Doprawdy, trudno było wymyślić coś bardziej dodającego otuchy partyzantom jak ta zabawna scena. Kolejny atak odrzucili oni w podniosłym nastroju. Bez przerwy trwał ostrzał: ciągle jeszcze próbując atakować, hitlerowcy nacierali prawie zupełnie pijani, stosując ataki psychologiczne – w szyku i „dzikie” – ze świstem, wrzaskiem, używając efektów dźwiękowych (kołatek, pustych butli itp.) i za każdym razem odchodzili pobici…

Największa potyczka z ekspedycja karną rozgorzała między godz. 16 a 17.00. Wówczas nieprzyjaciel rozwinął natarcie, wykorzystując dwie tankietki i podciągniętą na przedni skraj baterię dział i moździerzy. Na podejściach do pozycji 1 kompanii obydwie tankietki spłonęły na miejscu, a natarcie zostało powstrzymane. Wykorzystując tę chwilę Michaił Pietrow zorganizował pościg za ekspedycją karną i na czele plutonu Wasyla Nabokina wdarł się na stanowisko baterii i zawładnął nią. Następnie nakazał dowódcy drużyny Michaiłowi Kołokolcewowi, by przetransportował 1 moździerz i 3 działa na nasze pozycje, a sam, wraz z Wasylem Nabokinem oraz pomocnikiem dowódcy plutonu Iwanem Paraszczenką i cekaemistą Fiodorem Indrzyją, Wasylem Okolełowem i innymi prowadził pościg. Ale wówczas padł, strzelił do niego ukryty za wozem nieprzyjacielski cekaemista. W pierwszej chwili M. Pietrow został ranny tylko w nogi, a gdy już padł, seria z cekaemu przeszyła go przez cały tułów. Faszystę zabił Wasyl Okolełow. Ciało Michaiła Pietrowa zabrali lekko ranny Fiodor Indrzyja oraz dowódca drużyny Ilia Matiuchiewicz i razem z działami dostarczyli na nasze pozycje. Żołnierze, z całym pietyzmem  dla zabitego dowódcy, zabrali z pola walki nawet jego zieloną furażerkę, z którą Misza Pietrow nie rozstawał się przez cały czas pobytu w partyzantce. [W rzeczywistości działa zdobył dzień wcześniej patrol dwunastu ludzi z oddziału NOW-AK Bolesława Usowa „Konara” pod dowództwem Mariana Mizgalskiego ps. „Wrona”. Następnego dnia z tych zdobycznych dział podczas bitwy ogniomistrz „Wrona” prowadził ogień na nacierających Niemców.  Prowadzenie ognia przez „Wronę” potwierdza również Waldemar Tuszyński w swojej książce „Lasy Janowskie i Puszcza Solska” dodając, że towarzyszyli mu partyzanci „Sosna” i „Mandaryn”]

Otrząsnąwszy się z poniesionych strat i zamętu, hitlerowcy usiłowali odbić baterię i prawie depcąc po piętach partyzantom, podeszli do naszych stanowisk. Poderwane do kontrataku plutony Iwana Kalinina i Nikołaja Antonowa zniweczyły tę próbę. Dowództwo 1 kompanii objął Chariton Ponomarenko…

Dwa ostatnie kontrataki i zdobycie baterii zniechęciły hitlerowców do podjęcia jeszcze jednej akcji na odcinku naszego oddziału. Zresztą ą w tym czasie walka wszędzie osłabła. Widocznie hitlerowcy zwątpili w to, że uda im się w tym dniu pokonać partyzantów. Niewiele już pozostało do zmierzchu, dla partyzantów najważniejszą sprawą było teraz właściwe określenie kierunku przełamania, którego za wszelką cenę należało dokonać w nocy.

Ustalono, że w głębi pozycji nieprzyjaciela nie ma wojsk. W każdym razie na linii wsi Ujście – Szewce nikt nie reagował na nasze pociski…

O godzinie 22.30 równocześnie ze szturmem na pozycje naszego oddziału – nieprzyjaciel wściekle zaatakował od zachodu, na odcinku obrony dwóch sąsiadujących ze sobą oddziałów – M. Nadielina i S. Sankowa. Na skutek znacznej przewagi sił oraz ciemności hitlerowcom udało się złamać opór odważnych obrońców pozycji.


Wdarcie się nieprzyjaciela na nasze pozycje było równoznaczne w konsekwencji z porannym włamaniem na odcinku obrony brygady W. Wasilewskiej, z tą tylko różnicą, że tym razem nastąpiło ono w ciemnościach i doświadczenie minionego dnia walk nie było daremne; partyzanci zrozumieli, iż jest to ostatnia rozpaczliwa próbna nieprzyjaciela. W celu likwidacji wyłomu rzuciłem z odwodu operacyjnego dwie grupy:
– jedną, z moim zastępcą mjr. I. Galiguzowem na czele – w składzie: 2 pluton 3 kompanii (dowódca – I. Czernienko), samodzielna grupa A. Zajczenki i oddział AK (dowódca – por. „Konar”);
– drugą, w składzie plutonu ochronno-porządkowego (dowódca – W. Bykow) i plutonu rozpoznawczego (dowódca – I. Szewczenko), którą prowadzałem sam.

Ale żołnierze zaraz mnie odsunęli. Widząc, że swoją obecnością tylko krępuję ich zryw, przekazałem dowództwo grupy W. Bykowowi. W gwałtownym starciu pijani hitlerowcy zostali odrzuceni, ponosząc duże straty. Na równi z radzieckimi partyzantami w kontrataku tym wysokie wartości bojowe wykazali akowcy „Konara”, jak również sam „Konar”. Z naszego oddziału zginął tylko jeden żołnierz  – zwiadowca Siemion Malwienow. Największe straty miała grupa A. Zajczenki: 4 zabitych i 5 rannych. W oddziale „Konara” było 2 zabitych i 3 rannych…

Wielu tak radzieckich, jak i polskich dowódców wyróżniło się wytrzymałością i zimną krwią. Tylko tym można wytłumaczyć fakt, że podczas czternastogodzinnej walki jedynie w dwóch wypadkach byłem zmuszony wprowadzić do akcji odwód operacyjny. Narzucona sobie dyscyplina dowódców udzielała się i żołnierzom. Wystarczy zauważyć, że tego dnia zjawiskiem masowym był powrót do szyku rannych żołnierzy, którzy nie chcieli opuścić swoich stanowisk.

Łącznie partyzanci odparli ponad 50 ataków nieprzyjaciela, który stracił 1,5 tys. zabitych i ponad 2 tys. rannych żołnierzy i oficerów.”

Fragment pochodzi z książki Jerzego Markiewicza “Partyzancki kraj”.

Related posts

Leave a Comment